Jak wyliczył Łukasz, żeby zobaczyć Amerykę Środkową [ i to nie całą, bo byliśmy w 4 krajach z 7, pomijając lotnisko w Panamie ], potrzebowaliśmy 6 samolotów, 53 autobusów, 4 busów, 28 taksówek, 5 łodzi, 4 tuk- tuków, 1 paki pickupa, 1 roweru i 1 rikszy. A na to wszystko czterech tygodni.

Na wyjazd zdecydowałam się tydzień PRZED wyjazdem, a ponieważ ruszaliśmy 3 stycznia, więc w ferworze bożonarodzeniowo - noworocznego szaleństwa, nawet nie zdążyłam dobrze poczytać o tym gdzie będę i co tam można zobaczyć. Mimo wszystko typowałam, że najbardziej spodoba mi się w Gwatemali – Łukasz stawiał na Nikaraguę i ... oboje mieliśmy rację.

Jak zwykle skleciliśmy prywatny przewodnik stworzony z zasobów Internetu, ale bardziej przydał się ten wydany przez Lonely Planet po Ameryce Centralnej. A dokładnie informacje o przelicznikach walut, a zwłaszcza o miejscach odjazdu autobusów, bo w Ameryce Środkowej nawet w niewielkim mieście może być kilka dworców – jeden dla autobusów przyjeżdżających z południa, inny dla tych z północy. W metropoliach dystans miedzy nimi najlepiej pokonać taksówką. Tanią.

Nasz rekord pobiliśmy w Nikaragui - 80 km za 20 dolarów czyli ok. 60 zł na 2 osoby, choć oczywiście nie była to przejażdżka w poszukiwaniu autobusu. Trzeba uważać na taksówkarzy – naciągaczy, zwykle mówią, że żaden autobus już tego dnia nie pojedzie i jeśli zorientują się, że nie macie pojęcia o cenach, zaproponują kosmiczną – dla nich – dla nas absolutnie zwyczajną. Warto się targować, a wcześniej sprawdzić samemu, czy na pewno nie macie wyboru.     

  • Ameryka Środkowa

Pierwsze zetknięcie z Salwadorem było dość zaskakujące. Lotnisko w stolicy sprawia wrażenie raczej hali niewielkiej fabryki, niż głównego portu lotniczego kraju, do tego niemal przed samym wyjściem, przy jakimś marnie wyglądającym stoliczku siedzi bardzo zasadnicza Pani, która zbiera deklaracje wypełnione w samolocie. Po załatwieniu tej nieskomplikowanej formalności od razu ruszyliśmy na zewnątrz gdzie natychmiast dopadły nas : upał i wilgoć. Żeby dostać się nad Pacyfik, o tej godzinie [ po 18.00 ] pozostają tylko taksówki. Trasę pokonaliśmy w jakieś 45 minut.

El Tunco

I tak znaleźliśmy się w El Tunco czyli w Świni czy też w Wieprzu – salwadorskiej mekce surferów. Chyba żaden z hosteli nie zawraca tam sobie głowy rezerwacjami [ nam nie udało się ani dodzwonić, ani do - pisać ]. Późnym wieczorem, w malutkiej wiosce na końcu świata staliśmy zrezygnowani na środku drogi, bo w miejscu, które upatrzyliśmy sobie jeszcze w Polsce nie było wolnych łóżek [ ani w kilku obok ]. W końcu człowiek przy drodze namówił nas na pokój z widokiem na ocean. W zasadzie namówił Łukasza, bo ja byłam przerażona perspektywą dotarcia w ciemnościach do bliżej nieokreślonego czegoś. Na usprawiedliwienie dodam, że tuż przed wyjazdem zostałam zbombardowana informacjami o tym, jak bardzo niebezpieczny jest Salwador, podobnie jak Nikaragua, Honduras i Gwatemala. Ale moje obawy okazały się całkiem bezpodstawne, Pan zapomniał tylko powiedzieć, że pokój z widokiem na ocean nie ma … łazienki, a po 13 godzinach lotu to była dla nas dość istotna informacja. „Kąpiel” odbyła się pod drzewem w towarzystwie szarej wiewiórki i włochatego pająka. Do dyspozycji mieliśmy beczkę z wodą, miskę i tradycyjny betonowy zlew służący do mycia, prania i zmywania.

W nocy obudził mnie przerażający łoskot. Byłam przekonana, że zaatakowało nas tornado, na szczęście to był tylko ocean, bo podstawowa różnica między Bałtykiem, a Pacyfikiem jest taka, że pierwszy szumi, drugi huczy. Ze względu na różnicę czasu pobudka wypadła o jakiejś 2 w nocy, na szczęście widok na ocean nie był wymyślony, więc z łóżek przenieśliśmy się do hamaków i czekaliśmy na świt. Nigdy wcześniej nie widziałam, żeby słońce wstawało w takim tempie.

Ale, ani fale Pacyfiku, ani tym bardziej czarny, wulkaniczny piasek na plaży, ani nawet popisy surferów, którzy siedzą w wodzie od 6 rano, nie zrobiły na nas wielkiego wrażenia. Nam laikom wydawało się, że to idealne miejsce raczej dla początkujących i średniozaawansowanych niż dla mistrzów. Zjeżdżają tam głównie młodzi Amerykanie, ale zdarzają się też Australijczycy i Żydzi z kibucu, albo hipisi po 50-tce. Miejscowi rodzą się z deskami surfingowymi przywiązanymi do kostek u nóg i tę różnicę widać od razu.

El Tunco składa się z kilku hosteli i knajpek zlokalizowanych głównie przy plaży, szkółki surfingowej i wypożyczalni desek. Jest też kilka sklepów z wyposażeniem plażowym i spożywczych, ale w tych ostatnich nie ma mowy o wybrzydzaniu - trzeba wiedzieć czego się chce, bo do środka nie wpuszczą, a zza krat trudno sprawdzić asortyment. Mieszkańcy zarabiają na turystach także we własnych domach. Trafiliśmy do domowej pupuserii czyli smażalni kukurydzianych placków. Podawane są z serem albo z fasolą, a do tego można dodać marynowaną kapustę ze słoika obowiązkowo stojącego na każdym stole jak u nas … sól czy pieprz. Właścicielka zaprosiła nas na własne podwórko, do własnego stołu, przy którym siedziała jej własna rodzina, a obok przechadzał się jej własny drób.

Dla mnie w tej wiosce najbardziej zadziwiająca była jednak przepaść miedzy domami, czasem skleconymi z desek, blachy falistej i liści palmowych, a przejeżdżającymi obok niemal wyłącznie toyotami pickupami, które wyglądały jakby wyjechały prosto z salonu. Niektóre parkowały właśnie przy takich domkach.

Pojechaliśmy do El Tunco, bo chcieliśmy zobaczyć ocean [ po raz pierwszy w życiu] i oczywiście surferów. Najciekawsze okazały się jednak spektakularne wschody i zachody słońca. Cuba libre w knajpce na plaży smakowało w takich okolicznościach przyrody dwa razy bardziej, nie wspominając o tym, że kosztowało dwa razy mniej niż w Warszawie mimo, że ten koszt był w dolarach amerykańskich, bo to oficjalna waluta Salwadoru.

 

  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tuco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • Wulkaniczny, czarny pisaek na plazy w El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco
  • El Tunco

Stolicę kraju - San Salwador ‘’zaliczyliśmy’’ w kilka godzin. Nie tylko dlatego, że nie chcieliśmy kusić losu, po prostu niewiele jest do zobaczenia. Główny plac przypomina centrum średniej wielkości polskiego miasteczka, mimo, że stoi przy nim i Pałac Narodowy - dawniej siedziba rządu, dziś muzeum i katedra w nietypowym jak na tę część świata stylu. Pochowano tam słynnego arcybiskupa Oskara Romero, który w czasach gdy krajem rządziła junta stał się kimś w rodzaju naszego księdza Popiełuszki. W 1980 roku został zastrzelony w szpitalnej kaplicy, przy ołtarzu, gdy odprawiał mszę. To ważna postać dla całego regionu, zdecydowanie warto dowiedzieć się o nim więcej.

W katerze o ciszy i spokoju nie ma mowy, dociera tam zgiełk z pobliskich tysięcy straganów jakie pojawiają się każdego dnia wokół głównego placu salwadorskiej stolicy. Do kupienia wszystko, ale my skusiliśmy się tylko na banany w wersji mini i to było najlepsze co nas tam spotkało. Kupiliśmy też adapter do wtyczek, bo bez niego ładowanie naszych komórek czy baterii aparatów jest w Salwadorze niemożliwe.

Taksówkarz, z którym jechaliśmy na dworzec autobusowy [ zaskakująco asertywny jeśli chodzi o cenę za kurs ], potwierdził to, co wyczytaliśmy wcześniej – poza ścisłym centrum, piechotą nie przeszlibyśmy trzech skrzyżowań żeby nas ktoś nie okradł i wcale nie dlatego, że jesteśmy cudzoziemcami. Różnica jest taka, że cudzoziemców okradają najpierw. I nie czekają na zmierzch.

 

  • San Salvador
  • San Salvador, Pałac Narodowy
  • San Salvador
  • San Salvador
  • San Salvador

To kolonialne, urocze miasteczko położone 45 km od stolicy jest wg przewodników jednym z najbardziej turystycznych miejsc w Salwadorze i faktycznie spotkaliśmy tam … kilku Francuzów i Amerykanów. Jest położone nad ogromnym sztucznym jeziorem Embalse Cerron Grande - głównym punktem wycieczki.

My skusiliśmy się na Hostal Vista Lago z widokiem na to właśnie jezioro, a jest też piękny – czytaj drogi i podobno najbardziej elegancki w całym Salvadorze – hotel w stylu kolonialnym, z wielkimi bukietami kwiatów w wazonach poustawianych na hebanowych meblach. Ale BEZ widoku.

Nasz przybytek składał się z czterech jednoosobowych pokoi bez okien, za to z ‘’freskami’’ na ścianach, łazienki, która miała co prawda klasyczny WC, ale już prysznic stanowiła wyłącznie rurka wystająca ze ściany. Do tego podwórko z hamakami i rzeczonym widokiem. Na półkach znaleźliśmy, poza mocno zakurzonymi przewodnikami po okolicy i folderami reklamowymi, książki z czasów wojny domowej wydawane przez marksistowskich partyzantów. Warunki spartańskie, klimat bezcenny, a to wszystko za kilkanaście złotych od osoby.

Spędziliśmy w Suchitoto popołudnie, wieczór i poranek. W niewielkim mieście, słynącym niegdyś z produkcji niebieskiego, naturalnego barwnika indygo [ do czasu, aż ktoś wymyślił jego syntetyczną wersję ] jest kilka galerii obrazów. Tworzą miejscowi i przyjezdni, którzy kilka razy w roku zjeżdżają do miasta na tak zwany plener. I nie jest to twórczość ‘’cepeliowska’’, choć i taka się zdarza. Ceny nawet przystępne, ale wożenie przez miesiąc obrazów w plecaku wydało się zbyt ekscentryczne.

Jedną z poważnych atrakcji Suchitoto jest kawiarnia El Mirador z bajecznym widokiem na jezioro i co prawda kawa nadaje się tam do picia, ale lemoniada bardziej. Nie znaleźliśmy natomiast baru, którego właścicielem jest ex-guerrillas, choć przeszliśmy miasto wzdłuż i wszerz. Podczas tej wędrówki zauważyliśmy natomiast na ścianach rysunki kolibrów i napisy – ten dom jest wolny od przemocy wobec kobiet. To musiała być lokalna inicjatywa, bo ani wcześniej, ani później takich publicznych deklaracji już nie widzieliśmy.

Najciekawsza była jednak podróż do i z Suchitoto, przez góry. Mnóstwo tam domów do kupienia, z plantacjami bananów na przykład, w dodatku poznaliśmy urok podróżowania chicken busami. To szkolne autobusy, które jeszcze 30 lat temu woziły do szkoły dzieci w USA lub Kanadzie, a teraz są głównym środkiem lokomocji w Ameryce Centralnej. Amerykanie Środkowi dostali je od Północnych albo w darze, albo za grosze. Na siedzeniach stworzonych dla dwójki uczniów, siedzą nierzadko trzy dorosłe osoby i to z dziećmi na kolonach, a wokół nich tłoczą się pasażerowie stojący. I stąd nazwa – chicken busy, bo ludzie jeżdżą w nich stłoczeni jak kurczaki w klatkach [ liczbę pasażerów ogranicza wyłącznie liczba chętnych ]. Inni tłumaczą nazwę tym, że miejscowi podróżują w towarzystwie drobiu. Z nami drób nie podróżował, więc pierwsze tłumaczenie bardziej do nas przemawia.

Wszystkie chicken busy, poza informacjami skąd i dokąd jadą, mają dużo większe napisy w rodzaju ‘’w Panu nadzieja’’. Jak ktoś złośliwie zauważył, to raczej komentarz do ich stanu technicznego budzącego sporo obaw zwłaszcza w Salwadorze. Ale nam, przez miesiąc, w 4 krajach zepsuły się tylko 2.

  • Suchitoto, centrum miasta
  • Suchitoto
  • Suchitoto, widok z hostelu Vista Lago
  • Suchitoto, Hostal Vista Lago
  • Suchitoto, centrum miasta
  • Suchitoto
  • Suchitoto, widok z kawiarni El Mirdor
  • Suchitoto
  • Suchitoto
  • Suchitoto, w drodze do kościoła
  • Suchitoto, "Ten dom jest wolny od przemocy wobec kobiet'
  • Suchitoto
  • Suchitoto, chicken bus
  • Suchitoto, chicken bus z piniatą

Choć nie zobaczycie tego na naszych zdjęciach, uznaliśmy, że La Union to jedno z najbrzydszych miast świata z najsympatyczniejszymi mieszkańcami, którzy chyba nigdy wcześniej nie widzieli turystów. Pozdrawiał nas każdy kogo spotkaliśmy, z nieodłącznym good morning czy thank you, bo w Ameryce Środkowej turysta znaczy Amerykanin. I co z tego, że czasem mówi inaczej.

Trafiliśmy do La Union, bo nie chcieliśmy sobie robić chicken busowego maratonu. Zatrzymaliśmy się tuż przy granicy z Hondurasem mając nadzieję, że na razie ominiemy ten kraj i dotrzemy przez Pacyfik od razu do Nikaragui. Okazało się, że chociaż La Union jest miastem portowym, to tylko teoretycznie. Port jest, nawet go znaleźliśmy za miastem [ a wcześniej bazę marynarki wojennej], ale po ogromnym nabrzeżu hulał tylko wiatr, którego pilnowało dwóch wartowników [ nabrzeża przy okazji ]. Okazało się, że rejsy do Nikaragui są możliwe tylko nielegalnie i z zupełnie innego miejsca. Nie upieraliśmy się, spotkanie z salwadorskimi czy nikaraguańskimi stróżami prawa jakoś nam się nie uśmiechało.

Gdybyście jednak wbrew ostrzeżeniom dotarli do La Union, nie dajcie się nabrać na nocleg w hostelu o szumnej nazwie Casa de Huespedes EL Dorado z mangowcem na dziedzińcu. Drzewo jest, ale jedyne rosnące na nim mango uschło wiele lat temu. To było najgorsze miejsce w jakim kiedykolwiek nocowałam, pokój przypominał więzienną cele, a o łazience lepiej nie wspominać, chociaż teoretycznie miała wszystko co powinna. Bardzo dziwny pracownik tego przybytku [ w przewodniku wspominają eufemistycznie o jego nonszalancji ] przyniósł nam bez słowa ‘’ręczniki’’, sporą kostkę mydła jakby ciętą z metra i butelkę mętnej wody, o nieznanym przeznaczeniu. Uznaliśmy, że to komunikat o nieprzydatności do spożycia wody z kranu i umyliśmy zęby mineralną.

Do granicy dotarliśmy tradycyjnie, chicken busem. I to była najładniejsza granica jaką w życiu widziałam. Za wjazd do Hondurasu musieliśmy zapłacić kilka dolarów, ale granicę z Nikaraguą, do której zmierzaliśmy, przekroczyłam zaocznie, siedząc w tuk-tuku. Łukasz zaniósł nasze dokumenty najpierw do honduraskiego urzędnika - urzędującego pod drzewem, a kilkaset metrów dalej do nikaraguańskiego [ ten siedział tradycyjnie, w budynku ]. Nikt nie pofatygował się żeby sprawdzić czy ja to ja.

 

  • La Union
  • La Union
  • Salvador  154
  • La Unuin, pomnik ku czci Ojca Romero
  • La Union, więzienna cena hostelu Casa de Huespedes EL Dorado
  • La Union, Casa de Huespedes EL Dorado
  • La Union, centrum miasta

W Nikaragui, tuż za granicą rozpętała się bitwa o nasze plecaki, wygrał ją, bez naszego udziału, jeden z rikszarzy. Uczestnicy wojny nie zapytali nas o zdanie, więc my zapytaliśmy o cenę i dowiedzieliśmy się, że co łaska. Okazało się, że to …20 dolarów, a mieliśmy przejechać najwyżej 3 kilometry do dworca. Być może rikszarzowi należały się duże pieniądze za tę trasę momentami mocno pod górkę, w dodatku z nami i z naszymi plecakami. Bardzo mu współczuliśmy i nawet byliśmy gotowi wysiąść, ale przecież chodziło o to, żeby człowiek zarobił i żeby go nie obrazić. Nasze współczucie skończyło się jednak chwilę później, gdy na poważnie zaczął żądać tych 20 dolarów, tłumacząc, że niedawno były święta i że mamy zapłacić teraz, a nie na miejscu. Wyczuliśmy, że Pan chciał od nas wyciągnąć pieniądze na własną rękę i to dosłownie. Zapłaciliśmy dopiero na dworcu, 5 dolarów, a sprawę zakończyłam bardzo stanowczym i głośnym – absolutamente no – gdy rykszarz domagał się więcej. Albo w pobliżu był szef, któremu na pewno nie spodobałoby się, że jego człowiek chce wytargować coś na boku, albo się przestraszył krzyczącej kobiety, bo wbrew pozorom kobieta ma sporą siłę przebicia w tej części świata. Z moich obserwacji wynika, że to jednak Latynoski rządzą, mimo pohukiwań ich machos.

Na autobus do Leon czekaliśmy rekordowe pół godziny, bo zwykle w Ameryce Centralnej na autobusy nie czeka się wcale, a najwyżej kilka minut. Miejsce było jak żywcem wyjęte z westernów nieco tylko uwspółcześnionych. Młodzi caballeros, co chwilę dowozili towary do czekających autobusów, które mają bagażniki o nieograniczonej pojemności, podobnie jak wnętrza. A wokół, w skwarze, po wysuszonej ziemi pędziły popędzane wiatrem śmieci …

 

  • Na granicy Salwadoru i Nikaragui
  • Dworzec autobusowy tuż przy granicy Nikaragui z Salwadorem
  • Dworzec autobusowy tuż przy granicy Nikaragui z Salwadorem
Trafiliśmy
do hostelu Lazybones i rzeczywiście życie tam płynie leniwie.
Młodzi, piękni i bogaci turyści ze Stanów i Europy moczą nogi w
basenie trzymając na kolanach laptopy. Łukasz prychał, że to
‘’warszawka’’, ale pokoje były ładne, łazienki czyste,
śniadania europejskie, a mnie właśnie zamarzyła się jajecznica.

Leon
to historyczna stolica, założona u stóp wulkanu Momotombo, drugie
pod względem liczby ludności miasto Nikaragui [ ok. 200 tyś.]
czego w centrum nie widać. Co ciekawe, pierwotnie powstało 30 km
dalej. Gdy w XVII wieku wulkan wybuchł, miasto zbudowano od nowa w
innym miejscu [ co dawniej często praktykowano w tej części
świata]. Kilka wieków później ruiny pierwszego miasta wpisano na
listę światowego dziedzictwa UNESCO, podobnie jak XVIII-wieczną
katedrę drugiego. Jej potęgi jednak nie odczuliśmy, bo
przebudowywany plac przed kościołem był ogrodzony blaszanym płotem
i zabrakło miejsca na perspektywę. Ale wiem jedno, że katedra
wiele starci gdy wreszcie miejscowe władze znajdą pieniądze na jej
odrestaurowanie i ze ścian zniknie wiekowy osad.
W
samym mieście atrakcji nie jest zbyt wiele i najwyraźniej ma to
rekompensować mnogość barów, restauracji i kawiarni
przypadających na metr kwadratowy ścisłego centrum, od niezwykle
klimatycznych ze stołami bilardowymi gdzie jednak miejscowi patrzyli
na nas krzywym okiem, do takich z wnętrzami urządzonymi
minimalistycznie, wg europejskich wzorów, na które krzywym okiem
patrzyliśmy my. Wybraliśmy coś pomiędzy, a głównym bohaterem
wieczoru stał się obrzydliwie słodki, kolorowy drink z wisienką.


Leon
było pierwszym miastem w naszej środkowoamerykańskiej podróży,
które spodobało się nam bezdyskusyjnie. Ma w sobie coś z ducha
karaibskiego z kolonialną, kolorową architekturą, ale da się też
wyczuć wciąż błąkającego się po ulicach ducha rewolucji. W
1956 roku od kul wystrzelonych przez poetę Rigoberto Lopeza Pereza w
Leon zginął dyktator Anastasio Somoza Garcia, a niecałe 20-a lat
później miasto było jednym z głównych ośrodków działalności
sandinistów, walczących przeciwko jego synowi, Anastasio Somozie
Debayle. Skorumpowany, słynny z wyjątkowego okrucieństwa klan
rządził Nikaraguą 43 lata, od 1936 do 1979 roku i dopiero lewicowy
FSLN – Sandinistowski Front Wyzwolenia Narodowego odsunął go od
władzy po krwawej wojnie domowej. Pierwszy człon tej nazwy pochodzi
od nazwiska walczącego w latach 30 z amerykańską okupacją Augusto
Sandino, zamordowanego z rozkazu pierwszego Somozy, mimo zawartego z
nim rozejmu. Na czele FSLN przez większość swojego życia stał
obecny prezydent Nikaragui [ 2013 r. ] Daniel Ortega. Przejął
władzę po rewolucji, potem trzykrotnie przegrał głosowanie, by w
końcu w 2007 roku zostać prezydentem. My przyjechaliśmy do
Nikaragui tuż po wyborach, w których został wybrany na kolejną
kadencję.

Ducha
rewolucji czuć w Leon pewnie dlatego, że … go widać. Ściany
wielu budynków, zwłaszcza w rejonie Uniwersytetu są ozdobione
muralami sławiącymi rewolucję i jej ofiary. Głównych bohaterów
upamiętniono na placu tuż przy katedrze i w Izbie pamięci – dość
kuriozalnej. Po pierwsze żeby ją zwiedzić trzeba wejść do…
przychodni. Zajmuje pół recepcji i ze swoimi komunistycznymi
hasłami i powyginanymi zdjęciami rewolucjonistów przypomina nasze
propagandowe gazetki ścienne z lat 50. ‘’Pamiątki’’
schowane są w zakurzonych gablotach i nawet ktoś kto zna hiszpański
niewiele się tam dowie, co nie znaczy, że nie warto próbować.
  
Trafiliśmy
do hostelu Lazybones i rzeczywiście życie tam płynie leniwie.
Młodzi, piękni i bogaci turyści ze Stanów i Europy moczą nogi w
basenie trzymając na kolanach laptopy. Łukasz prychał, że to
‘’warszawka’’, ale pokoje były ładne, łazienki czyste,
śniadania europejskie, a mnie właśnie zamarzyła się jajecznica.

Leon
to historyczna stolica, założona u stóp wulkanu Momotombo, drugie
pod względem liczby ludności miasto Nikaragui [ ok. 200 tyś.]
czego w centrum nie widać. Co ciekawe, pierwotnie powstało 30 km
dalej. Gdy w XVII wieku wulkan wybuchł, miasto zbudowano od nowa w
innym miejscu [ co dawniej często praktykowano w tej części
świata]. Kilka wieków później ruiny pierwszego miasta wpisano na
listę światowego dziedzictwa UNESCO, podobnie jak XVIII-wieczną
katedrę drugiego. Jej potęgi jednak nie odczuliśmy, bo
przebudowywany plac przed kościołem był ogrodzony blaszanym płotem
i zabrakło miejsca na perspektywę. Ale wiem jedno, że katedra
wiele starci gdy wreszcie miejscowe władze znajdą pieniądze na jej
odrestaurowanie i ze ścian zniknie wiekowy osad.
W
samym mieście atrakcji nie jest zbyt wiele i najwyraźniej ma to
rekompensować mnogość barów, restauracji i kawiarni
przypadających na metr kwadratowy ścisłego centrum, od niezwykle
klimatycznych ze stołami bilardowymi gdzie jednak miejscowi patrzyli
na nas krzywym okiem, do takich z wnętrzami urządzonymi
minimalistycznie, wg europejskich wzorów, na które krzywym okiem
patrzyliśmy my. Wybraliśmy coś pomiędzy, a głównym bohaterem
wieczoru stał się obrzydliwie słodki, kolorowy drink z wisienką.


Leon
było pierwszym miastem w naszej środkowoamerykańskiej podróży,
które spodobało się nam bezdyskusyjnie. Ma w sobie coś z ducha
karaibskiego z kolonialną, kolorową architekturą, ale da się też
wyczuć wciąż błąkającego się po ulicach ducha rewolucji. W
1956 roku od kul wystrzelonych przez poetę Rigoberto Lopeza Pereza w
Leon zginął dyktator Anastasio Somoza Garcia, a niecałe 20-a lat
później miasto było jednym z głównych ośrodków działalności
sandinistów, walczących przeciwko jego synowi, Anastasio Somozie
Debayle. Skorumpowany, słynny z wyjątkowego okrucieństwa klan
rządził Nikaraguą 43 lata, od 1936 do 1979 roku i dopiero lewicowy
FSLN – Sandinistowski Front Wyzwolenia Narodowego odsunął go od
władzy po krwawej wojnie domowej. Pierwszy człon tej nazwy pochodzi
od nazwiska walczącego w latach 30 z amerykańską okupacją Augusto
Sandino, zamordowanego z rozkazu pierwszego Somozy, mimo zawartego z
nim rozejmu. Na czele FSLN przez większość swojego życia stał
obecny prezydent Nikaragui [ 2013 r. ] Daniel Ortega. Przejął
władzę po rewolucji, potem trzykrotnie przegrał głosowanie, by w
końcu w 2007 roku zostać prezydentem. My przyjechaliśmy do
Nikaragui tuż po wyborach, w których został wybrany na kolejną
kadencję.

Ducha
rewolucji czuć w Leon pewnie dlatego, że … go widać. Ściany
wielu budynków, zwłaszcza w rejonie Uniwersytetu są ozdobione
muralami sławiącymi rewolucję i jej ofiary. Głównych bohaterów
upamiętniono na placu tuż przy katedrze i w Izbie pamięci – dość
kuriozalnej. Po pierwsze żeby ją zwiedzić trzeba wejść do…
przychodni. Zajmuje pół recepcji i ze swoimi komunistycznymi
hasłami i powyginanymi zdjęciami rewolucjonistów przypomina nasze
propagandowe gazetki ścienne z lat 50. ‘’Pamiątki’’
schowane są w zakurzonych gablotach i nawet ktoś kto zna hiszpański
niewiele się tam dowie, co nie znaczy, że nie warto próbować.
  

Trafiliśmy do hostelu Lazybones i rzeczywiście życie tam płynie leniwie. Młodzi, piękni i bogaci turyści ze Stanów i Europy moczą nogi w basenie trzymając na kolanach laptopy. Łukasz prychał, że to ‘’warszawka’’, ale pokoje były ładne, łazienki czyste, śniadania europejskie, a mnie właśnie zamarzyła się jajecznica.

Leon to historyczna stolica, założona u stóp wulkanu Momotombo, drugie pod względem liczby ludności miasto Nikaragui [ ok. 200 tyś.] czego w centrum nie widać. Co ciekawe, pierwotnie powstało 30 km dalej. Gdy w XVII wieku wulkan wybuchł, miasto zbudowano od nowa w innym miejscu [ co dawniej często praktykowano w tej części świata]. Kilka wieków później ruiny pierwszego miasta wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO, podobnie jak XVIII-wieczną katedrę drugiego. Jej potęgi jednak nie odczuliśmy, bo przebudowywany plac przed kościołem był ogrodzony blaszanym płotem i zabrakło miejsca na perspektywę. Ale wiem jedno, że katedra wiele starci gdy wreszcie miejscowe władze znajdą pieniądze na jej odrestaurowanie i ze ścian zniknie wiekowy osad.

W samym mieście atrakcji nie jest zbyt wiele i najwyraźniej ma to rekompensować mnogość barów, restauracji i kawiarni przypadających na metr kwadratowy ścisłego centrum, od niezwykle klimatycznych ze stołami bilardowymi gdzie jednak miejscowi patrzyli na nas krzywym okiem, do takich z wnętrzami urządzonymi minimalistycznie, wg europejskich wzorów, na które krzywym okiem patrzyliśmy my. Wybraliśmy coś pomiędzy, a głównym bohaterem wieczoru stał się obrzydliwie słodki, kolorowy drink z wisienką.

Leon było pierwszym miastem w naszej środkowoamerykańskiej podróży, które spodobało się nam bezdyskusyjnie. Ma w sobie coś z ducha karaibskiego z kolonialną, kolorową architekturą, ale da się też wyczuć wciąż błąkającego się po ulicach ducha rewolucji. W 1956 roku od kul wystrzelonych przez poetę Rigoberto Lopeza Pereza w Leon zginął dyktator Anastasio Somoza Garcia, a niecałe 20-a lat później miasto było jednym z głównych ośrodków działalności sandinistów, walczących przeciwko jego synowi, Anastasio Somozie Debayle. Skorumpowany, słynny z wyjątkowego okrucieństwa klan rządził Nikaraguą 43 lata, od 1936 do 1979 roku i dopiero lewicowy FSLN – Sandinistowski Front Wyzwolenia Narodowego odsunął go od władzy po krwawej wojnie domowej. Pierwszy człon tej nazwy pochodzi od nazwiska walczącego w latach 30 z amerykańską okupacją Augusto Sandino, zamordowanego z rozkazu pierwszego Somozy, mimo zawartego z nim rozejmu. Na czele FSLN przez większość swojego życia stał obecny prezydent Nikaragui [ 2013 r. ] Daniel Ortega. Przejął władzę po rewolucji, potem trzykrotnie przegrał głosowanie, by w końcu w 2007 roku zostać prezydentem. My przyjechaliśmy do Nikaragui tuż po wyborach, w których został wybrany na kolejną kadencję.

Ducha rewolucji czuć w Leon pewnie dlatego, że … go widać. Ściany wielu budynków, zwłaszcza w rejonie Uniwersytetu są ozdobione muralami sławiącymi rewolucję i jej ofiary. Głównych bohaterów upamiętniono na placu tuż przy katedrze i w Izbie pamięci – dość kuriozalnej. Po pierwsze żeby ją zwiedzić trzeba wejść do… przychodni. Zajmuje pół recepcji i ze swoimi komunistycznymi hasłami i powyginanymi zdjęciami rewolucjonistów przypomina nasze propagandowe gazetki ścienne z lat 50. ‘’Pamiątki’’ schowane są w zakurzonych gablotach i nawet ktoś kto zna hiszpański niewiele się tam dowie, co nie znaczy, że nie warto próbować.

  • Leon
  • Leon
  • Leon
  • Leon
  • Leon
  • Leon, katedra
  • Leon
  • Leon
  • Leon
  • Leon

Żeby się dostać do Granady, gdzie chcieliśmy założyć bazę wypadową w Nikaragui, trzeba było przejechać przez stolicę. Łatwo powiedzieć. To co przeczytaliśmy o Managui w internecie sprawiło, że kiedy już wysiedliśmy na obrzeżach wielkiego targowiska, mieliśmy wrażenie, że wszyscy czeką tylko by na nas napaść, a potem obrabować i pobić.

 Sytuacja się pogorszyła, gdy dotarliśmy w końcu do niewielkiego banku by wymieć dolary. Wejścia bronił uzbrojony po zęby ochroniarz z wielkim karabinem w ręku, jego nie mniej groźny kolega pilnował kilku klientów w środku. Pomyślałam, no dobrze tu jesteśmy bezpieczni, a co będzie jak wyjdziemy na ulicę skoro dla wszystkich wokoło jest jasne, że wyszliśmy z banku czyli z pieniędzmi. Drogę na dworzec chciał nam pokazać niepozorny nastolatek, ale gdy wszedł do jakiegoś ciemnego zakątka i namawiał żebyśmy szli za nim, nie wytrzymaliśmy ciśnienia i grzecznie podziękowaliśmy. W końcu, po zwiedzeniu labiryntu miejscowego targowiska znaleźliśmy taksówkę, z której okien Managua wyglądała całkiem niegroźnie, ale przepadło. Chcieliśmy wyjechać stamtąd jak najszybciej.

 Po drodze okazało się, że taxi, to też autobus. Kierowca zatrzymał się przy machającym ręką mężczyźnie, co nas trochę zmroziło, zaraz się jednak okazało, że nie jest to jego wspólnik czyhający na nasze pieniądze, a zwyczajnie, kolejny pasażer oznaczający dodatkowy zarobek.

Na dworcu, znów byliśmy świadkami bitwy o pasażera. Kilku naganiaczy wyrywając sobie z rąk nasze plecaki próbowało je umieścić na dachu ‘’swojego’’ autobusu. Kusili nie ceną , a… godziną odjazdu. Tym razem stanowczo nie daliśmy się sterroryzować i poszliśmy za tym, który był najmniej nachalny. Oczywiście naganiacze, za nagonionych dostają jakieś pieniądze, ale jak kierowcy ich liczą nie mam pojęcia, zwłaszcza, że Ameryka Środkowa potęgą matematyczną nie jest. Nie raz z niedowierzeniem patrzyliśmy jak sprzedawcy w małych sklepikach, na kartce, mozolnie dodają jedną niewielką cenę do drugiej. A oni z niedowarzaniem patrzyli na nas gdy robiliśmy to w pamięci. Był taki przypadek ,że ktoś z ołówkiem w ręku dodawał 3 do 9, dotarło więc do nas, że jeśli płacimy więcej niż powinniśmy, to wcale jeszcze nie oznacza, że ktoś próbuje nas oszukać.

W Granadzie hosteli jest bez liku i nawet wybraliśmy kilka z przewodnika, ale po drodze zmieniliśmy zdanie. Jechał z nami zwariowany Francuz, który po półtorarocznym pobycie w Meksyku właśnie wracał do ‘’domu’’ czyli do hostelu ''Bearded Monkey'' i do dziewczyny. Miał niepohamowaną potrzebę mówienia o wszystkim. Miejscowych zagadywał po hiszpańsku, nas po angielsku, ale zapamiętałam tylko, że jego babcia pochodziła ze …Szczecina czyli z moich okolic. Chciał znajomym zrobić niespodziankę i tak nas zaraził tą swoją popowrotową euforią i pewnością, że wszyscy czekają na niego z utęsknieniem, że nabraliśmy chęci żeby to zobaczyć. Niestety, wyściskała go tylko pewna starsza pani z obsługi, na szczęście czekała dziewczyna, przynajmniej tak nam potem opowiadał.

A hostel spodobał nam się od razu, bardziej niż te, w których spaliśmy dotychczas. Pokoje są głównie mocno wieloosobowe z klimatem jak w naszych górskich schroniskach, centrum patio porastają palmy, a w hamakach wokoło zalegają ludzie z całego świata. My spotkaliśmy np. Słowaka i na pewno nie byliśmy pierwszymi Polakami, bo w miejscowej biblioteczce , w której można zostawić swoją przeczytaną książkę, a w drogę zabrać inną, znaleźliśmy po polsku Orhana Pamuka. Bardzo to nam podniosło narodową samoocenę, bo Anglicy, Amerykanie czy Australijczycy zostawiają głównie kryminały.

  Hostel ma też pralnię, co dla mnie było podróżniczą nowością. Co prawda pojawiły się obawy, bo jakoś nie wierzyłam w sprawność nikaraguańskich pralek, ale szybko okazało się, że na wyrost. O żadnej pralce nie było mowy , pranie odbyło się ręcznie , a wszystko za przyzwoitą cenę liczoną za kilogram, choć chyba jednak ważony na oko.

Granada jest podzielona na dwie części. Główna, odrestaurowana i świeżo pomalowana należy do turystów. Prawdziwe tłumy Amerykanów [ bo mają blisko z Miami ] zjeżdżają tam na kilka dni i opanowują reprezentacyjny deptak gdzie knajpka przy knajpce, a w każdej Happy Hour, bez względu na hour. Drink kosztuje tam 4 złote. W naszym ulubionym miejscu, po dwóch dniach kelner już nie dolewał nam przesadnie coca-coli do cuba libre i wyjaśnił, że Nikaraguańczycy przyrządzają nica libre. Różnica jest taka, wg niego, że kubański drink podaje się z białym rumem, a miejscowy z ciemnym. Co wieczór do naszego stolika dosiadał się nastoletni sprzedawca plecionych bransoletek i grał z nami w remika tasując karty upierścienionymi palcami jak zawodowy pokerzysta. Nie mieściło mu się w głowie, że kobieta może wygrać.

Przy reprezentacyjnym deptaku są też galerie, sklep z bardzo gustownymi wyrobami skórzanymi i piekarnia, w której można kupić francuskie pieczywo czy ciastka. Cała ta turystyczna, mocno zakrapiana zona zaczyna się od kościoła i kościołem kończy. Ten pierwszy to pozbawiona zupełnie klimatu, niedawno odnowiona katedra. Kto chce go poczuć powinien wejść na wieżę - widok bezcenny i nie dlatego, że bezpłatny. 1 dolara trzeba wydać, by podziwiać panoramę z kościoła La Merced, który zrobił na nas dużo większe wrażenie właśnie dlatego, że nikt go jeszcze nie pomalował, a i wnętrze ma ciekawsze.

W Granadzie zupełnie przypadkowo trafiliśmy do organizacji Tio Antonio. Z ulicy zobaczyliśmy młodych ludzi, którzy tkali ręcznie hamaki. Potem okazało się , że są …niewidomi i że to centro social, w którym uczą się i pracują osoby niepełnosprawne, a na pomoc mogą liczyć także dzieci i kobiety, np. narażone na przemoc domową. Organizację założył i prowadzi pewien sympatyczny Hiszpan , tio Antonio. Integralną częścią tego niezwykłego miejsca jest kawiarnia El Cafe de Las Sonrisas, obsługiwana wyłącznie przez osoby głucho-nieme i to podobno czwarte tego typu miejsce na świecie, a pierwsze w Ameryce. Na stolikach narysowane są znaki, które oznaczają np. : proszę, dziękuję, bardzo mi smakowało, wystarczy któryś wskazać , albo ułożyć własne palce w taki znak. Gdyby to nie wystarczyło do komunikacji, na ścianie jest cały alfabet.

Kawiarnia reklamuje się hasłem Drinking a solidarity Coffee , a całe Centrum utrzymuje się m.in. z jej działalności i wyrobu hamaków, które można zamówić, także przez internet, w dowolnych wzorach i kolorach - zerknijcie na stronę www.tioantonio.org

  • Granada
  • Granada, katedra
  • Granada
  • Granada
  • Granada,Kościół La Merced
  • Granada
  • Granada
  • Granada
  • Granada
  • Granada
  • Granada
  • Granada
  • Granada,Centro Tio Antonio
  • Granada,Centro Tio Antonio
  • Granada, Centro Tio Antonio
  • Granada, miejscowy deptak
  • miejscowy deptak
  • Granada
  • Granada
  • Granada
  • GranadaGranada
  • Granada

 Drugą część Granady, też z kolonialną, ale z sypiąca się zabudową poznaliśmy o poranku, gdy szukaliśmy autobusu do miasta o afrykańsko brzmiącej nazwie Masaya. W tej części ruch jest tak wielki, jak wielka jest bieda. Życie toczy się wokół bazaru, ale trafiliśmy też do supermarketu, w którym zakupy robią tylko klienci zmotoryzowani, na resztę, groźnym okiem patrzy ochrona. Nawet my byliśmy podejrzani gdy usiedliśmy na krawężniku, by wypić jogurt. 

Do Masai [ chyba tak to się odmienia ] pojechaliśmy na duży targ w poszukiwaniu rękodzieła w rozsądnej cenie, czyli dużo tańszego niż w Granadzie. I choć nic nas specjalnie nie zainteresowało, zauważyliśmy jedno - nikt tam nie robi plastikowych wulkanów z podpisem Momotombo, choć to symbol kraju, można za to kupić bajecznie kolorowe zakładki do książek, zrobione z ręcznie tkanego materiału, nie mówiąc o hamakach, których wybór wydaje się nieskończony. Na targowisku skusiłam się na sok z mieszanych owoców i tu ostrzeżenie dla alergików – od wiśni jamajskiej [ coś między wiśnią, a czereśnią ] dostałam nieprawdopodobnego uczulenia. Wyglądało to strasznie więc ruszyliśmy do apteki, ale na hasło alergia nikt nie reagował, dopiero gdy w rozpaczy pokazałam obsypane czerwonymi plamami nogi, aptekarz pokiwał głową ze zrozumieniem i powiedział – alerhija przeciągając ostatnie głoski i sprzedał maść z hydrocortizonem.   

 W drodze powrotnej do Granady postanowiliśmy zobaczyć Lagunę Apoyo, o której opowiadał nam Francuz z hostelu. Nazwa laguna mocno nas zaintrygowała, ale w tym przypadku chodziło o jezioro w kraterze wulkanu. I choć kąpiel była bardzo przyjemna, większe wrażenie zrobił na nas wymalowany na murze, pośrodku niczego muchomor i podpis - Somos Polacos [ jesteśmy Polakami ]. 

 

 

 

  • Granada, dworzec autobusowy
  • Masaya
  • Masaya, Salon fryzjerski
  • Masaya, Piniaty na targowisku
  • Masaya, Mercado de artesanias
  • Masaya, Laguna Apoyo
  • Okolica Granady

Leo, do którego trafiliśmy chwalił się, że miał klientów z całego świata i jeśli oceniać to po pocztówkach, które dostał, to faktycznie. Przed nami był tam ktoś m.in. z Krakowa i Gdańska.

Na jeziorze Nikaragua, największym w Ameryce Środkowej jest prawie 400 wysp, w pobliżu samej Granady ponad 300. Z najbiedniejszymi z biednych sąsiaduje tam właściciel połowy Nikaragui, prezes Nescafe, ktoś z kierownictwa Calvina Cleina i para gejów z Nowego Yorku. Jedna z wysp jest prezentem dla króla Hiszpanii Juana Carlosa, a na innej miał swoją rezydencję osławiony klan Somozów. Do tego jest specjalna wysepka, na której można przeżyć romantyczną noc poślubną, a na innej zjeść rybę, która chwilę wcześniej pływała obok stolika tamtejszej restauracji.

Rejs z firmą Leo jest tak pomyślany, żeby turyści mogli wpaść na kokosy do pewnej rodziny. Wizyta byłaby bardzo niezręczna gdyby nie to ,że właściciele wysepki naprawdę potrzebują pieniędzy i nie traktują turystów jak intruzów, którzy przypłynęli oglądać ich biedę. Leo płaci im za przyjmowanie gości, którzy dzięki temu mogą zejść na ląd, bo przecież właściciel połowy Nikaragui turystów nie zaprosi – zresztą u niego chyba można wylądować tylko …helikopterem

Najzabawniejsza była wyprawa na wyspę, która należy do stada małp. Tej rodzinie najwidoczniej Leo płaci za mało, bo nie zobaczyliśmy nawet małpiego ogona. Nasz sympatyczny przewodnik o wdzięcznym i pasującym do niego jak ulał imieniu Ariel, robił co mógł, prowadził nas kilkoma ścieżkami, wołał, wydawał dziwne dźwięki, ale reklamówka bananów najwyraźniej nie była wystarczającą zachętą. Spotkanie z dalekimi przodkami było jednak w cenie wycieczki, więc nasz przewodnik chcąc nie chcąc kazał podpłynąć sternikowi do innej wyspy i z przerażeniem w oczach wyciągnął rękę z bananem do zbiegających z drzew mieszkańców. Tłumaczył nam, że w tej rodzinie matka jest bardzo agresywna.

Rejs wokół 300 wysp zaczyna się widokiem na słynny wulkan Mombacho, który uczestnicy rejsu mają za plecami, a kończy widzianym z wody zachodem słońca nad Granadą, wszystko za ok 60 zł.    

  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady, widok na wulkan Mombacho
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Jezioro Nikaragua w okolicach Granady
  • Małpia wyspa na Jeziorze Nikaragua w okolicach Granady
  • Małpia wyspa na Jeziorze Nikaragua w okolicach Granady
  • Małpia wyspa na Jeziorze Nikaragua w okolicach Granady

To największa z wysp na Jeziorze Nikaragua z dwoma wulkanami – wciąż czynnym Concepion i wygasłym Maderas. Można popłynąć tam promem z Granady, ale tylko dwa razy w tygodniu, pojechaliśmy więc do Rivas i po drodze czekała nas niespodzianka.

Nikaragua, wypełniony po brzegi chicken bus i nagle głos : Antek [ imię zmienione , bo może ktoś sobie nie życzy ] masz swój plecak? Nie - odpowiada żeńskiemu głosowi męski i dodaje - A ty nie masz ? Nie odpowiada dziewczyna i rzuca - o ku….., ja pi…., za…… nam plecak. No mniej więcej tak ten dialog wyglądał. Miło spotkać na końcu świata Polaków, szkoda tylko, że w takich okolicznościach. Niestety oni sami bardzo pomogli złodziejom, bo po pierwsze położyli mały plecak na półce, zamiast trzymać go przy sobie, po drugie włożyli do niego wszystko co mieli najcenniejszego, czyli dwa laptopy i dwa aparaty fotograficzne. W drugim trzymali WSZYSTKIE karty kredytowe, WSZYSTKIE pieniądze i WSZYSTKIE dokumenty [ tego plecaka, na szczęście dziewczyna nie wypuściła z rąk mimo tłoku]. Próbowaliśmy pomóc, ale choć pechowcy nie znali hiszpańskiego, pośredniczenia w rozmowie z policją nie chcieli. Chłopak wpadł na pomysł, że zapłaci złodziejowi 5 tyś dolarów, jeśli odda mu zawartość plecaka, nam tłumaczył, że sprzęt jest bardzo cenny. Do złodzieja miał dotrzeć pomocnik kierowcy, ale nie wiemy jak się to skończyło, bo Antek i spółka, mimo namiarów jakie im zostawiliśmy już się nie odezwali. Jedno jest pewne, pojechali dalej [ a byli w dopiero co rozpoczętej podróży dookoła świata], bo kilka dni temu znalazłam przypadkiem ich blog w internecie.

W Rivas, na niebudzący zaufania ‘’prom’’ weszliśmy zdziwieni, że musimy podać nazwiska i adresy. Pół godziny później dowiedzieliśmy się do czego mogłyby się przydać. Jezioro Nikaragua wygląda jak morze, gdy jesteś na środku nie widać żadnego brzegu, a sztorm, który nas tam dopadł był równie groźny jak na Bałtyku. W przechyle łódka niemal dotykała burtą wody, a załoga nie nadążała z wypompowywaniem tego co się nalewało. Łukasz od razu uprzedził, że wilkiem morskim nie jest i wisiał przez sporą część podróży za burtą, co mocno bawiło lokalnych pasażerów.

To nie była turystyczna przejażdżka, to była droga przez mękę, a z portu w San Jose del Sur, do którego w końcu dopłynęliśmy, musieliśmy się jeszcze dostać do hostelu. Zmoczeni, zmęczeni, rozhuśtani falami znaleźliśmy się na brzegu i staliśmy jak dzieci we mgle, chociaż to była tropikalna ulewa. Mimo, że w planach była wspinaczka na wulkan, na nogach mieliśmy sandały i niczego przeciwdeszczowego ze sobą, bo duże plecaki zostawiliśmy w hostelu w Granadzie. Taksówka wydawała nam się wybawieniem i nie widzieliśmy sensu targowania się o cenę w tych okolicznościach przyrody. Skutek był taki, że za pokonanie 14,5 kilometra w 15 minut, jak się potem okazało, zapłaciliśmy 20 dolarów [ tyle samo kosztowała nas podróż taksówką z Rivas do Granady, tyle, że w ten sposób przejechaliśmy kilometrów 67 ]. Kierowca z Ometepe musiał przez miesiąc błogosławić deszcz i naiwność turystów. No cóż, niech mu będzie, tym bardziej, że gdy tylko nas wysadził, przestało padać.

Wylądowaliśmy w hostelu o wdzięcznej nazwie Bella Vista i rzeczywiście widok jest piękny, choć nie z okna. Prosto z budynku wychodzi się na bajeczną plażę Santo Domingo, a tam jezioro z morskimi falami i jedynym tego rodzaju na świecie mieszkańcem – rekinem słodkowodnym [ na szczęście w kąpieli nie spotkaliśmy], na brzegu parasole z liści palmowych, a na horyzoncie – wulkan Maderas w całej okazałości, z obowiązkowym obłoczkiem wokół szczytu.

Ometepe sprawia wrażenie raju. Bujna roślinność, wygrzewające się na słońcu legwany, spacerujące pod bananowcami …kury , niebieskie ptaki [ dosłownie ] i stada małp. Jedno spotkałam przypadkiem, gdy wcześnie rano poszłam oglądać okolicę. Dwa kroki od hostelu, na ulicy siedziała sobie małpa z zakręconym ogonem, a kilka minut później na śniadanie do turystów przyszła cała rodzina. Pobiegłam kupić banany i zaczęła się fotograficzna orgia. Ja byłam zachwycona, a małpy się najadły, bo amatorów zdjęć było więcej.

Spodobał mi się też pomysł kupienia knajpki na plaży z pięknym domem. Sprzedawał zmęczony życiem Holender, który serwował np. naleśniki, ale mimo, że poza nim w kuchni uwijały się 3 osoby, na śniadanie czekaliśmy dobre pół godziny. Wyglądało na to, że ruch ma niewielki i może to był powód i niezadowolenia i sprzedaży. Ostatecznie nie spytałam o cenę i w ten sposób nie przeprowadzę się na Ometepe.

Niedaleko plaży Santo Domingo [ my pokonaliśmy ten dystans pieszo, ale można wypożyczyć rowery] leży Ojo de Aqua z kryształowo czystą wodą – mimo, że miejscami jest głębokie na 2 metry, absolutnie nic nie mąci przejrzystości wody. Nad oczkiem leżaki i bar serwujący, m.in. drinki, do tego kilka straganów z pamiątkami i niespotykane przy innych zbiornikach wodnych prysznice, a w około głównie Amerykanie. Wejście, przynajmniej od strony plaży Santo Domingo jest płatne, ale symbolicznie.

Po orzeźwiającej kąpieli zdecydowaliśmy się na przechadzkę w poszukiwaniu autobusu do Moyogalpy skąd wspaniale widać wulkan Concepion. Nie było to łatwe, ale mogliśmy skonfrontować swoje wyobrażenia o raju z rzeczywistością, ogłaszającą co chwila na drogowskazach, że idziemy drogą ewakuacyjną na wypadek wybuchu wulkanu [ ostatni miał miejsce w 2010 roku ], a to informującą, że kupowanie papug jest nielegalne[ najwyraźniej jest to problem, skoro się o tym pisze ], a to w postaci niewyobrażalnie biednej kaplicy czyli skleconych z czego się da domów [ ale są i inne ].

Na Ometepe byliśmy niecałe dwa dni i ostatecznie nie wspięliśmy się ani na czynny wulkan [ można go zdobyć tylko do połowy, bo wydziela trujące gazy ], ani na nieczynny z jeziorem w kraterze. Kto się wybiera na wyspę powinien bardzo dokładnie przestudiować trasy promów, godziny w jakich kursują i rozkład jazdy autobusów odjeżdżających z Rivas.     

  • Ometepe, plaża Santo Domingo z widokiem na wulkan Concepcion
  • Ometepe, plaża Santo Domingo
  • Ometepe, plaża Santo Domingo
  • Ometepe, Hostel Buena Vista
  • Ometepe,Hostel Buena Vista
  • Ometepe,Hostel Buena Vista
  • Ometepe, kapucynka
  • Ometepe, kapucynka
  • Ometepe, kapucynka
  • Ometepe, kapucynka
  • Ometepe, kapucynka
  • Ometepe
  • Ometepe
  • Ometepe, krystaliczne Ojo de Aqua
  • Ometepe
  • Ometepe
  • Ometepe
  • Ometepe
  • Ometepe
  • Ometepe, kapliczka
  • Ometepe, kapliczka
  • Ometepe, Moyogalpa
  • Ometepe, Moyogalpa , Wulkan Concepion
  • Ometepe, Moyogalpa , Wulkan Concepion
  • Ometepe, Wulkan Concepcion
  • Ometepe, wulkany Concepion [ wyższy ] i Maderas

Ktoś powiedział, że to miasteczko powinno się nazywać Ciudad Nieborowsky – mówił nam Armando Incer Barquero – ostatni, który znał księdza z Polski.

Właśnie z powodu tego księdza pojechaliśmy do Boaco. Łukasz przypadkiem natknął się w internecie na informację o duchownym, który urodził się w Katowicach - Bogucicach czyli prawie tam, gdzie on sam, tylko jakieś 100 lat wcześniej i który ostatecznie osiadł w Nikaragui. Kościół, w którym pracował znaleźliśmy bez trudu.

Wg Armanda Incer Barquero, emerytowanego lekarza, Józef Nieborowski przyjechał do Boaco za namową przyjaciela w 1916 roku. Mieszkał tam przez 26 lat i założył pierwszy szpital, fabrykę cegieł, kino i zespół muzyczny, dzięki niemu pojawiła się tam woda pitna, elektryczność, drogi i mosty co sprawiło, że mała wioska stała się miasteczkiem. Teraz jego imię noszą szkoła, szpital i park, ale mieszkańcy chyba niewiele wiedzą o Jose Nieborowskim skoro nawet obecny proboszcz przypuszczał, że był Niemcem [ wyjaśniliśmy mu krótko sprawę zaborów ]. Ale to właśnie proboszcz wysłał nas do doktora Armanda, który spędza całe dnie w fotelu przed piękną hacjendą z szaloną suczką Bubuliną u nóg. Wg niego Nieborowski wyjechał z Polski kiedy Bismark zaczął wcielać w życie kulturkampf, czyli kiedy zaczęło się ograniczanie wpływów kościoła katolickiego. Józef Nieborowski najpierw dotarł do Belgii gdzie wstąpił do zakonu Paulinów, a potem do Paryża, ale jak twierdzi doktor Armando, nie mógł znieść rutyny. Wyjechał więc do Ekwadoru, potem na krótko do Hondurasu, a następnie do Kostaryki gdzie przez 7 lat żył z plemieniem Terrabas i dopiero stamtąd trafił do Nikaragui.

Z portretu, który zobaczyliśmy patrzy bardzo surowy człowiek, ale jego dawny ministrant zapewnia, że Jose Nieborowsky był też bardzo dobrym człowiekiem, którego dzieci w miasteczku traktowały jak dziadka. Zmarł mając 76 lat, a przez ostatnie 4-y, ciężko schorowany mieszkał w domu rodziców doktora Armanda, gdzie on sam założył i prowadzi prywatne muzeum – m.in. z dawną hiszpańską bronią . Rok 1989 był w Nikaragui "Rokiem Nieborowskiego’’. 

 

 

  • Boaco
  • Boaco
  • Boaco, doktor Armando
  • Boaco
  • Boaco, plac zabaw
  • Boaco
  • Boaco
  • Boaco
  • Boaco
  • Boaco, kafejka internetowa im. JP II
  • Boaco
  • Boaco
  • Boaco, dowóz pracowniczy
  • Boaco, jeden z dworców autobusowych
  • Boaco , młody Barac Obama ?
  • Boaco
  • Boaco
  • Boaco

W drodze do Hondurasu postanowiliśmy pojechać na plantację kawy. Sporo jest ich właśnie w rejonie Matagalpy słynnej też z partyzanckich walk, swojej lewicowości i pięknego punktu widokowego, na który zajechaliśmy ….taksówką, bo było za późno na wspinaczkę. Wybraliśmy plantację Selva Negra czyli Czarny Las, założonej jeszcze w XIX wieku przez rodzinę z Niemiec, której potomkowie znów nią zarządzają. Bilet wstępu jest jednocześnie kuponem na bezpłatną kawę w restauracji stanowiącej główny punkt informacji dla turystów. Na miejscu jest hotel, plac zabaw dla dzieci i atrakcje w postaci wycieczek, np. ornitologicznych. My chcieliśmy podpatrzeć jak rośnie kawa.

Wyobrażaliśmy sobie wielkie pola z krzakami pełnymi czerwonych kulek i setki zrywających je ludzi z koszami na plecach. Nic z tego – krzaczki są, ale w lesie, chroniącym je przez wiatrem, a ludzi jak na lekarstwo, bo w programie wycieczki nie ma spotkania z pracownikami. Na plantacji pracuje na stałe kilkaset osób, nie omieszkano nam pokazać szkoły zbudowanej dla ich dzieci, szpitala i malowniczych, obrośniętych kwiatami chatek. Nie dano nam tylko szansy na spotkanie z ich mieszkańcami i przypuszczam, że nie przez przypadek. Natomiast z domku jakby żywcem przeniesionego z Bawarii czy też innego Tyrolu, wyszedł do nas dość wiekowy właściciel. Na wieść o tym, że jesteśmy Polacos – powiedział – ja– Gdansk, dopiero potem - Warschau.

Przewodnik pokazał nam proces oczyszczania ziaren, płukania i suszenia [ do palenia kawę wysyłają stamtąd do Stanów ]. Nie marnują też czerwonych łupinek otaczających z reguły dwa, rzadziej trzy ziarenka, dżdżownice przerabiają je na nawóz, na którym sadzone są nowe krzewy.


  • Matagalpa
  • Matagalpa
  • Matagalpa
  • Matagalpa
  • Matagalpa
  • Matagalpa
  • Matagalpa , sępniki czarne
  • Matagalpa, wjazd na plantację kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
  • Matagalpa, plantacja kawy Selva Negra
Granicę z Hondurasem przekraczaliśmy w pobliżu Otokal. Na przejściu trzeba było wymienić oryginalne ‘’plastikowe’’ banknoty nikaraguańskie na zwyczajne honduraskie. Na mobilne kantory w postaci żwawych, dojrzałych kowbojek lepiej uważać, zanim wymienicie pieniądze wcześniej zorientujcie się, np. w interecie jaką sumę powinniście dostać. Na granicy skończyły się chicken busy i przesiedliśmy się do zwyczajnych busów. Świat się zmienił od razu. Przede wszystkim muzyka stała się nieprawdopodobnie sentymentalna i ciężko strawna w kilkugodzinnej podróży, ale za oknami zrobiło się jakoś porządniej, a miejscami wręcz luksusowo i zewsząd zaczęły nas atakować nazwy amerykańskich koncernów. Mieliśmy wrażenie, że Honduras to terytorium zależne, w czym upewnił nas jeszcze napis Coca – Cola na jednym ze wzgórz w stolicy, coś jak słynne Hollywood w Los Angeles. Tegucigalpa Tę stolicę, podobnie jak wszystkie inne chętnie ominęłabym szerokim łukiem, ale Łukasz się uparł, a poza tym byliśmy umówieni z couchsurferem. Nie było jednak tak źle. Co prawda, w centrum handlowym przy głównym placu miasta, ochroniarze z wielkim karabinami stali przy bankomatach, ale okazało się, że właśnie zasilają je gotówką. Atmosfera była jednak napięta, bo do samego banku można było wejść wyłącznie pojedynczo i po tym jak strażnik gruntowanie przeszukał plecak potencjalnego klienta. W dodatku podszedł do nas jakiś chłopak stojący w kolejce i teatralnym szeptem ostrzegł żebyśmy uważali i nie wyciągali aparatów. Może już wiedział to, czego my dowiedzieliśmy się później. Otóż dzień przed naszym przyjazdem w San Pedro Sula [ do którego też się wybieraliśmy ] ktoś zastrzelił młodego Anglika, tylko dlatego, że nie chciał oddać aparatu. Nie mówiąc o tym, że tego samego dnia w samej Tequcigalpie, w różnych miejscach zastrzelono kilkunastu miejscowych. Centrum miasta to Parque Central tuż przy katedrze, w okolicznych uliczkach są sklepy i bary, a turyści brani hurtem za Amerykanów słyszą od dzieci - daj dolara, albo zabierz mnie do Ameryki. Na mnie największe wrażenie zrobił inny tekst, choć będę się upierać, że właśnie o wywołanie wrażenia chodziło. Gdy karmiłam zeschniętym ciastkiem grzebiącego w śmieciach psa, przechodzący obok z kolegami chłopak zapytał czemu daję jeść psu, a nie jemu choć też jest głodny. Moim zdaniem nie był, mogę przysiąc, że widziałam w jego oczach złośliwość. Chciał żebym się poczuła winna i udało mu się. Mieszkaliśmy obok najładniejszego w mieście kościoła Los Dolores, zajrzeliśmy i tam i do katedry, poszwędaliśmy się po centrum, obserwując kolejki do banków i do … autobusu, manifestację przeciwko sprzedaży firmy energetycznej i przypadkiem dowiedzieliśmy się, że wieczorem w mieście jest mecz, a obejrzenie meczu w kraju Wojny Footbolowej było marzeniem Łukasza. Grała najlepsza miejscowa drużyna przeciwko gościom z … Korei Południowej, a wszystko charytatywnie na rzecz dzieci. Na stadion wiózł nas taksówkarz - zapalony kibic i choć był fanem innej drużyny z Tegucigalpy wychwal tę drugą, która miała wieczorem grać. To tak jakby kibic Legii wychwalał Polonię. Bilety były bezpłatne, ale trzeba je było mieć, przed stadionem oczywiście ktoś je nam oferował za kilka dolarów, ale postanowiliśmy wejść na białe twarze i się udało, choć jak wszyscy zostaliśmy przeszukani na okoliczność posiadania ostrych narzędzi. Tegucigalpa położona jest jak Rzym, na kilku wzgórzach, stadion jest w środku miasta, a wieczorny widok stamtąd okazał się wart poświęcenia z mojej strony [ piłka nożna, delikatnie mówiąc, nie jest na liście moich zainteresowań ]. Dziwny to był mecz – miejscowi piłkarze w przerwie tańczyli gangnam style w prezencie dla gości, a goście odwdzięczyli się jakimś latynoskim przebojem. Na trybunach było jak na pikniku, rodziny z dziećmi, dziesiątki sprzedawców z napojami i przekąskami, mało kto przejmował się grą z wyjątkiem tych sytuacji, gdy piłka zbliżała się do którejś z bramek, co wcale nie zdarzało się często. W końcu na murawie zrobiło się tak nudno, że ktoś zaczął rzucać w koreańskich piłkarzy woreczkami z wodą [ tam wszystko jest w woreczkach]. Zbiegli się ochroniarze, a my doszliśmy do wniosku, że może się to źle skończyć i wyszliśmy 15 minut przed końcem przy stanie 2 - 0 dla gospodarzy. Następnego dnia z gazet dowiedzieliśmy się, że w kwadrans miejscowi strzelili gościom jeszcze dwie bramki. Z couchsurferem, z którym byliśmy umówieni nie mogliśmy się skontaktować przez cały dzień, zamieszkaliśmy więc w hostelu. Gdy się w końcu odezwał, tłumaczył, że z obawy o bezpieczeństwo nie może używać w pracy komórki, bo jest streetworkerem i zajmuje się uzależnionymi od narkotyków nastolatkami [co nie przeszkodziło mu, na wejście częstować nas trawką] . Choć potwierdził, że w Tegucigalpie jest niebezpiecznie, to wg niego nie należy wpadać w paranoję, bo przecież ludzie JAKOŚ tu żyją. Innego zdania był portier z naszego hostelu, gdzie dotarliśmy, krótko po 22.00. Na drzwiach zastaliśmy grube kraty i dwie potężne kłódki. Nie było nam do śmiechu, więc zaczęliśmy się dobijać, początkowo nienachalnie, z każdą minutą jednak coraz natarczywiej. Perspektywa spędzenia nocy pod gołym niebem w mieście znajdującym się w pierwszej piątce listy najniebezpieczniejszych na świecie poza konfliktami zbrojnymi, nie wchodziła w grę. W końcu otworzył nam starszy pan i nie przebierając w słowach powiedział, że jesteśmy bezmyślni i nieodpowiedzialni, i że spacerowanie o tej porze po mieście to samobójstwo. Pokornie podziękowaliśmy, że nam otworzył . Rano czekała nas pięciogodzinna podróż na Karaiby do miasta Tela. Na dworcu autobusowym kupiliśmy bilety niczym na samolot. Pani spisała dane z paszportu i wpisała numery siedzeń, a przed wejściem do autobusu, znów bardzo dokładnie ochroniarz przeszukał podręczny plecak Łukasza. Acha i dowiedzieliśmy się, że w Hondurasie do 11.00 nie sprzedają alkoholu i że nie robią wyjątków dla turystów. Butelkowane cuba libre przeszło nam koło nosa.

Granicę z Hondurasem przekraczaliśmy w pobliżu Otokal. Na przejściu trzeba było wymienić oryginalne ‘’plastikowe’’ banknoty nikaraguańskie na zwyczajne honduraskie. Na mobilne kantory w postaci żwawych, dojrzałych kowbojek lepiej uważać, zanim wymienicie pieniądze wcześniej zorientujcie się, np. w interecie jaką sumę powinniście dostać.

Na granicy skończyły się chicken busy i przesiedliśmy się do zwyczajnych busów. Świat się zmienił od razu. Przede wszystkim muzyka stała się nieprawdopodobnie sentymentalna i ciężko strawna w kilkugodzinnej podróży, ale za oknami zrobiło się jakoś porządniej, a miejscami wręcz luksusowo i zewsząd zaczęły nas atakować nazwy amerykańskich koncernów. Mieliśmy wrażenie, że Honduras to terytorium zależne, w czym upewnił nas jeszcze napis Coca – Cola na jednym ze wzgórz w stolicy, coś jak słynne Hollywood w Los Angeles.

TEGUCIGALPA

Tę stolicę, podobnie jak wszystkie inne chętnie ominęłabym szerokim łukiem, ale Łukasz się uparł, a poza tym byliśmy umówieni z couchsurferem. Nie było jednak tak źle. Co prawda, w centrum handlowym przy głównym placu miasta, ochroniarze z wielkim karabinami stali przy bankomatach, ale okazało się, że właśnie zasilają je gotówką.

Atmosfera była jednak napięta, bo do samego banku można było wejść wyłącznie pojedynczo i po tym jak strażnik gruntowanie przeszukał plecak potencjalnego klienta. W dodatku podszedł do nas jakiś chłopak stojący w kolejce i teatralnym szeptem ostrzegł żebyśmy uważali i nie wyciągali aparatów. Może już wiedział to, czego my dowiedzieliśmy się później. Otóż dzień przed naszym przyjazdem w San Pedro Sula [ do którego też się wybieraliśmy ] ktoś zastrzelił młodego Anglika, tylko dlatego, że nie chciał oddać aparatu. Nie mówiąc o tym, że tego samego dnia w samej Tequcigalpie, w różnych miejscach zastrzelono kilkunastu miejscowych.

Centrum miasta to Parque Central tuż przy katedrze, w okolicznych uliczkach są sklepy i bary, a turyści brani hurtem za Amerykanów słyszą od dzieci - daj dolara, albo zabierz mnie do Ameryki. Na mnie największe wrażenie zrobił inny tekst, choć będę się upierać, że właśnie o wywołanie wrażenia chodziło. Gdy karmiłam zeschniętym ciastkiem grzebiącego w śmieciach psa, przechodzący obok z kolegami chłopak zapytał czemu daję jeść psu, a nie jemu choć też jest głodny. Moim zdaniem nie był, mogę przysiąc, że widziałam w jego oczach złośliwość. Chciał żebym się poczuła winna i udało mu się.

Mieszkaliśmy obok najładniejszego w mieście kościoła Los Dolores, zajrzeliśmy i tam i do katedry, poszwędaliśmy się po centrum, obserwując kolejki do banków i do … autobusu, manifestację przeciwko sprzedaży firmy energetycznej i przypadkiem dowiedzieliśmy się, że wieczorem w mieście jest mecz, a obejrzenie meczu w kraju Wojny Footbolowej było marzeniem Łukasza. Grała najlepsza miejscowa drużyna przeciwko gościom z … Korei Południowej, a wszystko charytatywnie na rzecz dzieci.

Na stadion wiózł nas taksówkarz - zapalony kibic i choć był fanem innej drużyny z Tegucigalpy wychwal tę drugą, która miała wieczorem grać. To tak jakby kibic Legii wychwalał Polonię. Bilety były bezpłatne, ale trzeba je było mieć. Przed stadionem oczywiście ktoś je nam oferował za kilka dolarów, ale postanowiliśmy wejść na białe twarze i się udało, choć jak wszyscy zostaliśmy przeszukani na okoliczność posiadania ostrych narzędzi.

Tegucigalpa położona jest jak Rzym, na kilku wzgórzach, stadion jest w środku miasta, a wieczorny widok stamtąd okazał się wart poświęcenia z mojej strony [ piłka nożna nie jest na liście moich zainteresowań ]. Dziwny to był mecz – miejscowi piłkarze w przerwie tańczyli gangnam style w prezencie dla gości, a goście odwdzięczyli się jakimś latynoskim przebojem. Na trybunach było jak na pikniku, rodziny z dziećmi, dziesiątki sprzedawców z napojami i przekąskami, mało kto przejmował się grą z wyjątkiem tych sytuacji, gdy piłka zbliżała się do którejś z bramek, co wcale nie zdarzało się często. W końcu na murawie zrobiło się tak nudno, że ktoś zaczął rzucać w koreańskich piłkarzy woreczkami z wodą [ tam wszystko jest w woreczkach]. Zbiegli się ochroniarze, a my doszliśmy do wniosku, że może się to źle skończyć i wyszliśmy 15 minut przed końcem przy stanie 2 - 0 dla gospodarzy. Następnego dnia z gazet dowiedzieliśmy się, że w kwadrans miejscowi strzelili gościom jeszcze dwie bramki.

Zamieszkaliśmy w hostelu w samym centrum miasta, bo z couchsurferem, z którym byliśmy umówieni nie mogliśmy się skontaktować przez cały dzień. Gdy się w końcu odezwał, tłumaczył, że z obawy o bezpieczeństwo nie może używać w pracy komórki, bo może zostać okradziony. Okazało się, że jest streetworkerem i zajmuje się uzależnionymi od narkotyków nastolatkom, co nie przeszkodziło mu, na wejście częstować nas trawką choć potwierdził, że w Tegucigalpie jest niebezpiecznie, to wg niego nie należy wpadać w paranoję, bo przecież ludzie JAKOŚ tu żyją. Innego zdania był portier z naszego hostelu, gdzie dotarliśmy, krótko po 22.00. Na drzwiach zastaliśmy grube kraty i dwie potężne kłódki. Nie było nam do śmiechu, więc zaczęliśmy się dobijać, początkowo nienachalnie, z każdą minutą jednak coraz natarczywiej.

Perspektywa spędzenia nocy pod gołym niebem w mieście znajdującym się w pierwszej piątce listy najniebezpieczniejszych na świecie poza konfliktami zbrojnymi, nie wchodziła w grę. W końcu otworzył nam starszy pan i nie przebierając w słowach powiedział, że jesteśmy bezmyślni i nieodpowiedzialni, i że spacerowanie o tej porze po mieście to samobójstwo. Pokornie podziękowaliśmy, że nam otworzył .

A rano czekała nas pięciogodzinna podróż na Karaiby do miasta Tela. Na dworcu autobusowym kupiliśmy bilety niczym na samolot. Pani spisała dane z paszportu i wpisała numery siedzeń, a przed wejściem do autobusu, znów bardzo dokładnie ochroniarz przeszukał podręczny plecak Łukasza. Acha i dowiedzieliśmy się, że w Hondurasie do 11.00 nie sprzedają alkoholu i że nie robią wyjątków dla turystów. Butelkowana cuba libre przeszło nam koło nosa.

  • Tegucigalpa, katedra
  • Tegucigalpa,kosciół Los Dolores
  • Tegucigalpa,centrum miasta
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa, centrum miasta
  • Tegucigalpa, deptak w centrum
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa, poczta główna stolicy
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa
  • Tegucigalpa

Następny punkt podróży wypadł na Karaibach. Mieliśmy wielkie plany, naszym celem była albo wyspa Roatan [ couchsurfer z Tegucigalpy przestrzegał jednak, że to taka ichniejsza Ibiza ], albo Utila, do tego planowaliśmy wypad do wioski zamieszkałej przez Garifuna [ potomków afrykańskich niewolników, których przywieźli tam Brytyjczycy] i do parku narodowego, gdzie miałam nadzieje zobaczyć tukana i … obeszliśmy się smakiem. Dobrze, że tuż po przyjeździe i znalezieniu noclegu zdążyliśmy jeszcze wskoczyć do morza [ nie wyróżniającego się tam specjalnie kolorem wody ]. Na wyścigi z muchami zjedliśmy też miejscową rybę.

W nocy zaczęło padać i nigdy w życiu nie słyszałam takiego deszczu. Spodziewałam się ,że rano będziemy szukać butów w wodzie, ale chociaż w samym hostelu było sucho, to ulice powoli zamieniały się już w rzeki. Wybieraliśmy się do miejscowości La Ceiba, skąd planowaliśmy rejs na Roatan albo Utilę [ można się tam także dostać samolotem]. Mimo, że nie jesteśmy turystami plażującymi, kusiły nas wyspy z cudownymi, szerokimi plażami z białym piaskiem i kępkami palm. Nie dane nam było – w tym rejonie już była powódź i nie dość, że padało, to jeszcze wiało tak, że o żadnym rejsie czy locie nie było mowy. Turyści utknęli tam na dobre i choć pewnie nie zawsze w luksusowych warunkach to na pewno za luksusową cenę. Wg lokalnej telewizji miało padać jeszcze co najmniej 3 dni, więc nie było na co czekać. Uciekliśmy w przeciwnym kierunku. 

 

 

 

  • Tela, karaibska plaża
  • Tela, karaibska plaża
  • Tela, karaibska plaża
  • Tela, karaibska plaża
  • Tela, bar na karaibskiej plaży
San Pedro Sula to jeden z głównych ośrodków finansowych i gospodarczych Hondurasu. Mówi się, że Tegucigalpa myśli, Tela się bawi, a San Pedro Sula pracuje. Ale to przede wszystkim NAJNIEBEZPIECZNIEJSZE MIASTO ŚWIATA POZA KONFLIKTAMI ZBROJNYMI [ dane z 2013 r. ]. 159 zabójstw rocznie na każde 100 tyś mieszkańców [ a jest ich pół miliona ]. Dla porównania w najniebezpieczniejszym mieście w Polsce, czyli w Katowicach [ ponad 300 tyś mieszkańców ] dochodzi do kilku morderstw rocznie na 100 tyś mieszkańców. Naprawdę nie ma tam po co jechać. My się wybraliśmy nie dlatego, że jesteśmy samobójcami, albo estetycznymi masochistami, po prostu umówiliśmy się z Polakiem, który pisał stamtąd ciekawe relacje do polskich gazet. Do hotelu w najściślejszym centrum miasta jechaliśmy z dworca taksówką, a kierowca wszelkimi sposobami chciał nas przekonać, że miejsce, które on poleca jest lepsze, w bezpieczniejszej dzielnicy i że choć dwa razy droższe [ 30 dolarów ] , to na pewno będziemy zadowoleni. Był przy tym tak nieprawdopodobnie nachalny, że nie miał u nas żadnych szans. Odczepił się dopiero wtedy, gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy umówieni w hostelu ze znajomym. Nie była to prawda - ''znajomy'' umówił się z nami w najdroższym hotelu w mieście, bo dowiedział się, że to najbezpieczniejsze miejsce. Budynek wyglądał tak, jak nasze hotele wyglądały w latach 70ątych i to nie tylko jeśli chodzi o architekturę i wystrój wnętrz, atmosfera, która tam panowała przypominała tę z serialu o naszym rodzimym Bondzie, czyli dzielnym poruczniku Borewiczu. Na szczęście ceny były miejscowe i kupno piwa nie zdewastowało naszych kieszeni. Chcieliśmy usłyszeć jak się żyje Polakowi w najniebezpieczniejszym mieście świata, ale okazało się, że pytamy niewłaściwą osobę. Chłopak, który przyjechał tam uczyć dzieci angielskiego, zamiast do tych, których nie stać na prywatne lekcje, trafił do takich z prywatnej szkoły mieszczącej się na zamkniętym i pilnie strzeżonym osiedlu. Nie był z tego zadowolony, ale wcześniej podpisał umowę i nie miał wyjścia. Mocno wystraszony nie ruszał się stamtąd prawie na krok. Mieliśmy wrażenie, że rozmawialiśmy nie z autorem artykułów, które czytaliśmy, ale z kompletnie inną osobą. Mimo, że piwo nie kosztowało wiele, nie wpadliśmy na pomysł żeby zjeść kolację w najdroższym hotelu w mieście. Że to błąd zorientowaliśmy się jakieś pół godziny po wyjściu, bo okazało się, że zjedzenie w centrum czegoś miejscowego jest nierealne. Mieliśmy do wyboru Mc Donald’sa, Burger Kinga, KFC i Dunkin Donuts … , a to wszystko drzwi w drzwi. Hostel za ok. 50 złotych od osoby , który sobie wybraliśmy, 2-e ulice od centralnego placu miasta był bardzo przyzwoity z cudownie czystą i przestronną łazienką. Miał tylko jedną, dość istotną wadę, o której przekonaliśmy się wieczorem. Na dole był bar karaoke, w którym właśnie tego dnia wyznaczyli sobie spotkanie jacyś staruszkowie. To był horror, bo ani przyłączenie się do śpiewających, ani wyjście z hostelu po 20.00 nie wchodziło w grę. Męka trwała kilka godzin, bo nawet telewizor z jakimś obfitym w strzelaniny filmem sensacyjnym nie był w stanie zagłuszyć uczestników ''programu'' : Jak oni wyją. A rano, gdybyśmy chcieli, moglibyśmy się ubrać w ulicznych sklepach od stóp do głów, moglibyśmy się też obkupić w miejscowych drogeriach, nie mogliśmy natomiast znaleźć ANI JEDNEGO sklepu spożywczego. Zakupy na drogę zrobiliśmy dopiero na dworcu autobusowym, który jest częścią centrum handlowego. Miał być największy w Ameryce Środkowej i był, ale tylko przez chwilę, bo większy i nowocześniejszy zbudowali w swojej stolicy Gwatemalczycy. My patrzyliśmy z zazdrością, na ten światowy poziom w krajach zaliczanych do najbiedniejszych . Jedyną korzyścią jaką wywiozłam z San Pedro Sula [ zdjęcia zrobiłam 3, słownie trzy ] były buty, a dokładnie sandały na niebotycznym koturnie. Miały przewagę nad innymi z powodu koloru [ piękny odcień niebieskiego], ceny [ 60 zł ] i jak mi się wydawało oryginalności. W Warszawie, w pierwszym sklepie do którego weszłam po powrocie zobaczyłam niemal takie same – na pocieszenie 3 razy droższe.

San Pedro Sula to jeden z głównych ośrodków finansowych i gospodarczych Hondurasu. Mówi się, że Tegucigalpa myśli, Tela się bawi, a San Pedro Sula pracuje. Ale to przede wszystkim NAJNIEBEZPIECZNIEJSZE MIASTO ŚWIATA POZA KONFLIKTAMI ZBROJNYMI [ dane z 2013 r. ]. 159 zabójstw rocznie na każde 100 tyś mieszkańców [ a jest ich pół miliona ]. Dla porównania w najniebezpieczniejszym mieście w Polsce, czyli w Katowicach [ ponad 300 tyś mieszkańców ] dochodzi do kilku morderstw rocznie na 100 tyś mieszkańców.

Naprawdę do San Pedro Sula nie ma po co jechać. My się wybraliśmy nie dlatego, że jesteśmy samobójcami, albo estetycznymi masochistami, po prostu umówiliśmy się z Polakiem, który pisał stamtąd ciekawe relacje do polskich gazet. Do hotelu w najściślejszym centrum miasta jechaliśmy z dworca taksówką, a kierowca wszelkimi sposobami chciał nas przekonać, że miejsce, które on poleca jest lepsze, w bezpieczniejszej dzielnicy i że choć dwa razy droższe [ 30 dolarów ] , to na pewno będziemy zadowoleni. Był przy tym tak nieprawdopodobnie nachalny, że nie miał u nas żadnych szans. Odczepił się dopiero wtedy, gdy powiedzieliśmy, że jesteśmy umówieni w hostelu ze znajomym. Nie była to prawda - ''znajomy'' umówił się z nami w najdroższym hotelu w mieście, bo dowiedział się, że to najbezpieczniejsze miejsce.

Budynek wyglądał tak, jak nasze hotele wyglądały w latach 70ątych i to nie tylko jeśli chodzi o architekturę i wystrój wnętrz, atmosfera, która tam panowała przypominała tę z serialu o naszym rodzimym Bondzie, czyli dzielnym poruczniku Borewiczu. Na szczęście ceny były miejscowe i kupno piwa nie zdewastowało naszych kieszeni. Chcieliśmy usłyszeć jak się żyje Polakowi w najniebezpieczniejszym mieście świata, ale okazało się, że pytamy niewłaściwą osobę.

Chłopak, który przyjechał tam uczyć dzieci angielskiego, zamiast do tych, których nie stać na prywatne lekcje, trafił do takich z prywatnej szkoły mieszczącej się na zamkniętym i pilnie strzeżonym osiedlu. Nie był z tego zadowolony, ale wcześniej podpisał umowę i nie miał wyjścia. Mocno wystraszony nie ruszał się stamtąd prawie na krok. Mieliśmy wrażenie, że rozmawialiśmy nie z autorem artykułów, które czytaliśmy, ale z kompletnie inną osobą.

Mimo, że piwo nie kosztowało wiele, nie wpadliśmy na pomysł żeby zjeść kolację w najdroższym hotelu w mieście. Że to błąd zorientowaliśmy się jakieś pół godziny po wyjściu, bo okazało się, że zjedzenie w centrum czegoś miejscowego jest nierealne. Mieliśmy do wyboru Mc Donald’sa, Burger Kinga, KFC i Dunkin Donuts … , a to wszystko drzwi w drzwi.

Hostel za ok. 50 złotych od osoby , który sobie wybraliśmy, 2-e ulice od centralnego placu miasta był bardzo przyzwoity z cudownie czystą i przestronną łazienką. Miał tylko jedną, dość istotną wadę, o której przekonaliśmy się wieczorem. Na dole był bar karaoke, w którym właśnie tego dnia wyznaczyli sobie spotkanie jacyś staruszkowie. To był horror, bo ani przyłączenie się do śpiewających, ani wyjście z hostelu po 20.00 nie wchodziło w grę. Męka trwała kilka godzin, bo nawet telewizor z jakimś obfitym w strzelaniny filmem sensacyjnym nie był w stanie zagłuszyć uczestników ''programu'' : Jak oni wyją.

A rano, gdybyśmy chcieli, moglibyśmy się ubrać w ulicznych sklepach od stóp do głów, moglibyśmy się też obkupić w miejscowych drogeriach, nie mogliśmy natomiast znaleźć ANI JEDNEGO sklepu spożywczego. Zakupy na drogę zrobiliśmy dopiero na dworcu autobusowym, który jest częścią centrum handlowego. Miał być największy w Ameryce Środkowej i był, ale tylko przez chwilę, bo większy i nowocześniejszy zbudowali w swojej stolicy Gwatemalczycy. My patrzyliśmy z zazdrością, na ten światowy poziom w krajach zaliczanych do najbiedniejszych .

Jedyną korzyścią jaką wywiozłam z San Pedro Sula [ zdjęcia zrobiłam 3, słownie trzy ] były buty, a dokładnie sandały na niebotycznym koturnie. Miały przewagę nad innymi z powodu koloru [ piękny odcień niebieskiego], ceny [ 60 zł ] i jak mi się wydawało oryginalności. W Warszawie, w pierwszym sklepie do którego weszłam po powrocie zobaczyłam niemal takie same – na pocieszenie 3 razy droższe.

  • San Pedro Sula
  • San Pedro Sula
  • San Pedro Sula
W drodze z San Pedro Sula do Copan znów zobaczyliśmy Honduras, który widzieliśmy jadąc z Salwadoru do Nikaragui, czyli wielką biedę. Przy drodze stoją domki sklecone z palików, liści palmowych, kawałków blachy i czarnych worków foliowych. Zupełnie inaczej jest w Copan, małym miasteczku w niewysokich górach, 12 kilometrów od granicy z Gwatemalą, z kolonialną zabudową i brukowanymi, stromymi uliczkami. Copan żyje z turystów co widać po mnogości hosteli, hoteli, sklepów z pamiątkami, restauracji, kawiarni i pralni. Ale wbrew obawom nikt nas nie nagabywał na ulicy, nie próbował nam niczego sprzedać, ani przekonać, że polecane przez niego miejsce będzie dla nas najlepsze. Mieszkańcy nie okazują ani przychylności, ani wrogości, raczej spokojną obojętność. Odnieśliśmy wrażenie, że zależy im na separacji i że to głównie z tej przyczyny, a nie z powodu cen turyści spędzają czas z turystami, w zupełnie innych miejscach niż miejscowi. Właścicielami niektórych lokali są tam byli turyści, którym tak się spodobało, albo którzy zwietrzyli tak dobry interes, że zostali na stałe. Nam spodobał się lokal pewnego Kanadyjczyka z setkami tablic rejestracyjnych, salą na piętrze w formie werandy bez okien i kompletnie nie umiejącymi liczyć kelnerkami. Trafiliśmy też do pizzerii należącej, jak się okazało do jakiegoś Amerykanina, w której o specjalności zakładu można powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że jest włoska. Można tam nie tylko smacznie zjeść, ale i posłuchać na żywo dobrej muzyki. Tak dobrej, że ze Stanów przyjechał ktoś z wytwórni płytowej żeby podpisać kontrakt z młodą piosenkarką, której koncert niestety przegapiliśmy. W centrum Copan, gdzie koncentruje się życie i mieszkańców i turystów jest bezpiecznie, żadnego problemu nie stanowią nawet wieczorne przechadzki. Dla mnie paradoksalnie oznaką bezpieczeństwa jest brak tabunów policjantów na ulicach, bo w miejscach niebezpiecznych są niemal na każdym rogu. Powodem, dla którego turyści przyjeżdżają do Copan są ruiny częściowo zrekonstruowanego miasta Majów, najwspanialszy zabytek ich cywilizacji w Hondurasie wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. I choć tamtejsze piramidy nie należą do najokazalszych to warto wydać 15 dolarów [ drugie tyle trzeba zapłacić za wstęp do muzeum], by zobaczyć co zostało po mieszkańcach miasta nazywanego Atenami Nowego Świata czy Paryżem Majów. Można tam dojechać tuk-tukiem, ale my wybraliśmy przechadzkę, bo to niecały kilometr do pokonania w 15 minut. Wyruszyliśmy około 8.00 żeby uniknąć ewentualnych tłumów i udało się. Warto jednak wziąć ze sobą solidną porcję wiedzy na temat tego miejsca, bo opisów brak, a przewodnik domaga się jakiejś horrendalnej, w dodatku nienegocjowalnej sumy w dolarach. Miasto, które było zamieszkałe prawdopodobnie już 1000 lat p.n.e. odkryto w XVI wieku, ale dopiero w latach 30 XIX w. ruiny zaczęto badać. Żeby móc badać , jak podają źródła John Lloyd Stephens w 1839 roku musiał odkupić teren od właściciela, który nieprzychylnym okiem patrzył na intruzów. Zapłacił 50 dolarów. Archeolodzy pracują w Copan do dziś i wciąż nie wszystko wiedzą o tym miejscu, choć częściowo udało się odszyfrować pismo Majów. Z badań wynika, że intensywny rozwój miasta, którego nazwa oznacza prawdopodobnie MOST, rozpoczął się około 200 roku n.e., jego rozkwit przypada na wiek VII, a upadek na początek IX w. Zagadką pozostaje przyczyna, dla której Majowie opuścili to jedno z największych miast, choć wiadomo, że nie stało się to nagle. Najpowszechniejsze opinie są takie, że doszło do przeludnienia i do erozji gleby, wyjałowiona ziemia nie rodziła tak obficie jak przedtem, a tego co rodziła do podziału było coraz mniej. To co Majowie pozostawili, to piramidy sięgające 30 m, ruiny świątyń, ołtarze, wielkie dziedzińce czy boiska do gry w pelotę, która polegała na tym, że zawodnicy musieli przerzucić obszytą skórą kauczukową piłkę przez kamienną obręcz o niewielkim otworze, a można to było zrobić tylko kolanami lub udami. Naukowcy przypuszczają, że była to gra rytualna, że zwycięzcy, albo przegrani, co do tego nie ma zgodności, byli składani w ofierze [ wg innych źródeł tylko kapitan drużyny ]. Jednak to co najbardziej cenne w Copan pod względem artystycznym to ponad 20 stel z tufu wulkanicznego [ skał o dużej porowatości ] poświęconych poszczególnym władcom. To rzeźby i opowieści w jednym, a na niektórych zachowały się jeszcze ślady czerwonej farby, którą pierwotnie były pokryte. Najbardziej spektakularnym zabytkiem Copan są schody hieroglifów, które prowadziły do nieistniejącego już królewskiego pałacu. To najdłuższy spisany w kamieniu tekst prekolumbijskiej Ameryki, który opowiada historię miasta do czasów panowania władcy zwanego Osiemnastym Królikiem. Nie odczytano jeszcze wszystkiego, bo pierwsi archeologowie rekonstruując schody pomieszali kamienie, nie mając pojęcia co oznaczają wyryte na nich znaki. Nas dziwiły metalowe drzwi, ni z tego, ni z owego wmontowane w co najmniej tysiącletnie zabytki. Pewnie zamykają wejścia do korytarzy w piramidach, z których dwa, za dodatkowa opłatą można zwiedzać. Widać tam jak Majowie budowali świątynie i jak nowe powstały na gruzach innych, chociaż jest wyjątek. To świątynia Rosalia odkryta w jednej z piramid, dlaczego nie została zniszczona jak inne? Pytań bez odpowiedzi jest jeszcze w Copan sporo. Replikę Rosalii w skali 1:1 można podziwiać w miejscowym muzeum, ja ją widziałam tylko na zdjęciach i choć jest niesamowita wygląda jakby była zrobiona z kolorowej, głównie ciemnoczerwonej ...plasteliny. Warto też zwrócić uwagę na rosnące między kamiennymi zabytkami Copan potężne ceiby, święte drzewa Majów. Symbolizują centrum wszechświata bo łączą wszystkie trzy królestwa - niebieskie - tam sięgają gałęzie, ziemskie, którego symbolem jest pień i podziemne, do którego docierają korzenie. Niemal tyle samo uwagi co ruiny [ ale niemal robi tu różnicę ] przykuwają przy wejściu na teren wykopalisk wielkie, półmetrowe ary latające nad głowami turystów, są też pętające się pod nogami aguti i skaczące po drzewach szare wiewiórki. Papugi, zamykane na noc w wolierach są dokarmiane, dlatego można do nich podejść bardzo blisko, a do zdjęć pozują z wdziękiem i cierpliwością, bez fochów gwiazd, choć gwiazdami niewątpliwie są - z braku Majów.
W drodze z San Pedro Sula do Copan znów zobaczyliśmy Honduras, który widzieliśmy jadąc z Salwadoru do Nikaragui, czyli wielką biedę. Przy drodze stoją domki sklecone z palików, liści palmowych, kawałków blachy i czarnych worków foliowych. Zupełnie inaczej jest w Copan, małym miasteczku w niewysokich górach, 12 kilometrów od granicy z Gwatemalą, z kolonialną zabudową i brukowanymi, stromymi uliczkami. Copan żyje z turystów co widać po mnogości hosteli, hoteli, sklepów z pamiątkami, restauracji, kawiarni i pralni. Ale wbrew obawom nikt nas nie nagabywał na ulicy, nie próbował nam niczego sprzedać, ani przekonać, że polecane przez niego miejsce będzie dla nas najlepsze. Mieszkańcy nie okazują ani przychylności, ani wrogości, raczej spokojną obojętność. Odnieśliśmy wrażenie, że zależy im na separacji i że to głównie z tej przyczyny, a nie z powodu cen turyści spędzają czas z turystami, w zupełnie innych miejscach niż miejscowi. Właścicielami niektórych lokali są tam byli turyści, którym tak się spodobało, albo którzy zwietrzyli tak dobry interes, że zostali na stałe. Nam spodobał się lokal pewnego Kanadyjczyka z setkami tablic rejestracyjnych, salą na piętrze w formie werandy bez okien i kompletnie nie umiejącymi liczyć kelnerkami. Trafiliśmy też do pizzerii należącej, jak się okazało do jakiegoś Amerykanina, w której o specjalności zakładu można powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że jest włoska. Można tam nie tylko smacznie zjeść, ale i posłuchać na żywo dobrej muzyki. Tak dobrej, że ze Stanów przyjechał ktoś z wytwórni płytowej żeby podpisać kontrakt z młodą piosenkarką, której koncert niestety przegapiliśmy. W centrum Copan, gdzie koncentruje się życie i mieszkańców i turystów jest bezpiecznie, żadnego problemu nie stanowią nawet wieczorne przechadzki. Dla mnie paradoksalnie oznaką bezpieczeństwa jest brak tabunów policjantów na ulicach, bo w miejscach niebezpiecznych są niemal na każdym rogu. Powodem, dla którego turyści przyjeżdżają do Copan są ruiny częściowo zrekonstruowanego miasta Majów, najwspanialszy zabytek ich cywilizacji w Hondurasie wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. I choć tamtejsze piramidy nie należą do najokazalszych to warto wydać 15 dolarów [ drugie tyle trzeba zapłacić za wstęp do muzeum], by zobaczyć co zostało po mieszkańcach miasta nazywanego Atenami Nowego Świata czy Paryżem Majów. Można tam dojechać tuk-tukiem, ale my wybraliśmy przechadzkę, bo to niecały kilometr do pokonania w 15 minut. Wyruszyliśmy około 8.00 żeby uniknąć ewentualnych tłumów i udało się. Warto jednak wziąć ze sobą solidną porcję wiedzy na temat tego miejsca, bo opisów brak, a przewodnik domaga się jakiejś horrendalnej, w dodatku nienegocjowalnej sumy w dolarach. Miasto, które było zamieszkałe prawdopodobnie już 1000 lat p.n.e. odkryto w XVI wieku, ale dopiero w latach 30 XIX w. ruiny zaczęto badać. Żeby móc badać , jak podają źródła John Lloyd Stephens w 1839 roku musiał odkupić teren od właściciela, który nieprzychylnym okiem patrzył na intruzów. Zapłacił 50 dolarów. Archeolodzy pracują w Copan do dziś i wciąż nie wszystko wiedzą o tym miejscu, choć częściowo udało się odszyfrować pismo Majów. Z badań wynika, że intensywny rozwój miasta, którego nazwa oznacza prawdopodobnie MOST, rozpoczął się około 200 roku n.e., jego rozkwit przypada na wiek VII, a upadek na początek IX w. Zagadką pozostaje przyczyna, dla której Majowie opuścili to jedno z największych miast, choć wiadomo, że nie stało się to nagle. Najpowszechniejsze opinie są takie, że doszło do przeludnienia i do erozji gleby, wyjałowiona ziemia nie rodziła tak obficie jak przedtem, a tego co rodziła do podziału było coraz mniej. To co Majowie pozostawili, to piramidy sięgające 30 m, ruiny świątyń, ołtarze, wielkie dziedzińce czy boiska do gry w pelotę, która polegała na tym, że zawodnicy musieli przerzucić obszytą skórą kauczukową piłkę przez kamienną obręcz o niewielkim otworze, a można to było zrobić tylko kolanami lub udami. Naukowcy przypuszczają, że była to gra rytualna, że zwycięzcy, albo przegrani, co do tego nie ma zgodności, byli składani w ofierze [ wg innych źródeł tylko kapitan drużyny ]. Jednak to co najbardziej cenne w Copan pod względem artystycznym to ponad 20 stel z tufu wulkanicznego [ skał o dużej porowatości ] poświęconych poszczególnym władcom. To rzeźby i opowieści w jednym, a na niektórych zachowały się jeszcze ślady czerwonej farby, którą pierwotnie były pokryte. Najbardziej spektakularnym zabytkiem Copan są schody hieroglifów, które prowadziły do nieistniejącego już królewskiego pałacu. To najdłuższy spisany w kamieniu tekst prekolumbijskiej Ameryki, który opowiada historię miasta do czasów panowania władcy zwanego Osiemnastym Królikiem. Nie odczytano jeszcze wszystkiego, bo pierwsi archeologowie rekonstruując schody pomieszali kamienie, nie mając pojęcia co oznaczają wyryte na nich znaki. Nas dziwiły metalowe drzwi, ni z tego, ni z owego wmontowane w co najmniej tysiącletnie zabytki. Pewnie zamykają wejścia do korytarzy w piramidach, z których dwa, za dodatkowa opłatą można zwiedzać. Widać tam jak Majowie budowali świątynie i jak nowe powstały na gruzach innych, chociaż jest wyjątek. To świątynia Rosalia odkryta w jednej z piramid, dlaczego nie została zniszczona jak inne? Pytań bez odpowiedzi jest jeszcze w Copan sporo. Replikę Rosalii w skali 1:1 można podziwiać w miejscowym muzeum, ja ją widziałam tylko na zdjęciach i choć jest niesamowita wygląda jakby była zrobiona z kolorowej, głównie ciemnoczerwonej ...plasteliny. Warto też zwrócić uwagę na rosnące między kamiennymi zabytkami Copan potężne ceiby, święte drzewa Majów. Symbolizują centrum wszechświata bo łączą wszystkie trzy królestwa - niebieskie - tam sięgają gałęzie, ziemskie, którego symbolem jest pień i podziemne, do którego docierają korzenie. Niemal tyle samo uwagi co ruiny [ ale niemal robi tu różnicę ] przykuwają przy wejściu na teren wykopalisk wielkie, półmetrowe ary latające nad głowami turystów, są też pętające się pod nogami aguti i skaczące po drzewach szare wiewiórki. Papugi, zamykane na noc w wolierach są dokarmiane, dlatego można do nich podejść bardzo blisko, a do zdjęć pozują z wdziękiem i cierpliwością, bez fochów gwiazd, choć gwiazdami niewątpliwie są - z braku Majów.

W drodze z San Pedro Sula do Copan znów zobaczyliśmy Honduras, który widzieliśmy jadąc z Salwadoru do Nikaragui, czyli wielką biedę. Przy drodze stoją domki sklecone z palików, liści palmowych, kawałków blachy i czarnych worków foliowych. Zupełnie inaczej jest w Copan, małym miasteczku w niewysokich górach, 12 kilometrów od granicy z Gwatemalą, z kolonialną zabudową i brukowanymi, stromymi uliczkami.

Copan żyje z turystów co widać po mnogości hosteli, hoteli, sklepów z pamiątkami, restauracji, kawiarni i pralni. Ale wbrew obawom nikt nas nie nagabywał na ulicy, nie próbował nam niczego sprzedać, ani przekonać, że polecane przez niego miejsce będzie dla nas najlepsze. Mieszkańcy nie okazują ani przychylności, ani wrogości, raczej spokojną obojętność. Odnieśliśmy wrażenie, że zależy im na separacji i że to głównie z tej przyczyny, a nie z powodu cen turyści spędzają czas z turystami, w zupełnie innych miejscach niż miejscowi.

Właścicielami niektórych lokali są tam byli turyści, którym tak się spodobało, albo którzy zwietrzyli tak dobry interes, że zostali na stałe. Nam spodobał się lokal pewnego Kanadyjczyka z setkami tablic rejestracyjnych, salą na piętrze w formie werandy i kompletnie nie umiejącymi liczyć kelnerkami. Trafiliśmy też do pizzerii należącej, jak się okazało do jakiegoś Amerykanina, w której o specjalności zakładu można powiedzieć z całą odpowiedzialnością, że jest włoska. Można tam nie tylko smacznie zjeść, ale i posłuchać na żywo dobrej muzyki. Tak dobrej, że ze Stanów przyjechał ktoś z wytwórni płytowej żeby podpisać kontrakt z młodą piosenkarką, której koncert niestety przegapiliśmy. 

W centrum Copan, gdzie koncentruje się życie i mieszkańców i turystów jest bezpiecznie, żadnego problemu nie stanowią nawet wieczorne przechadzki. Dla mnie paradoksalnie oznaką bezpieczeństwa jest brak tabunów policjantów na ulicach, bo w miejscach niebezpiecznych są niemal na każdym rogu.

Powodem, dla którego turyści przyjeżdżają do Copan są ruiny częściowo zrekonstruowanego miasta Majów, najwspanialszy zabytek ich cywilizacji w Hondurasie wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. I choć tamtejsze piramidy nie należą do najokazalszych, to warto wydać 15 dolarów [ drugie tyle trzeba zapłacić za wstęp do muzeum], by zobaczyć co zostało po mieszkańcach miasta nazywanego Atenami Nowego Świata czy Paryżem Majów. 

Można tam dojechać tuk-tukiem, ale my wybraliśmy przechadzkę, bo to niecały kilometr do pokonania w 15 minut. Wyruszyliśmy około 8.00 żeby uniknąć ewentualnych tłumów i udało się. Warto jednak wziąć ze sobą solidną porcję wiedzy na temat tego miejsca, bo opisów brak, a przewodnik domaga się jakiejś horrendalnej, w dodatku nienegocjowalnej sumy w dolarach. 

Miasto, które było zamieszkałe prawdopodobnie już 1000 lat p.n.e. odkryto w XVI wieku, ale dopiero w latach 30 XIX w. ruiny zaczęto badać. Ale żeby móc badać , jak podają źródła, John Lloyd Stephens w 1839 roku musiał odkupić teren od właściciela, który nieprzychylnym okiem patrzył na intruzów. Zapłacił 50 dolarów. 

Archeolodzy pracują w Copan do dziś i wciąż nie wszystko wiedzą o tym miejscu, choć częściowo udało się odszyfrować pismo Majów. Z badań wynika, że intensywny rozwój miasta, którego nazwa oznacza prawdopodobnie MOST, rozpoczął się około 200 roku n.e., jego rozkwit przypada na wiek VII, a upadek na początek IX w. Zagadką pozostaje przyczyna, dla której Majowie opuścili to jedno z największych miast, choć wiadomo, że nie stało się to nagle. Najpowszechniejsze opinie są takie, że doszło do przeludnienia i do erozji gleby, wyjałowiona ziemia nie rodziła tak obficie jak przedtem, a tego co rodziła do podziału było coraz mniej. 

To co Majowie pozostawili, to piramidy sięgające 30 m, ruiny świątyń, ołtarze, wielkie dziedzińce czy boiska do gry w pelotę, która polegała na tym, że zawodnicy musieli przerzucić piłkę obszytą skórą kauczukową przez kamienną obręcz o niewielkim otworze, a można to było zrobić tylko kolanami lub udami. Naukowcy przypuszczają, że była to gra rytualna, że zwycięzcy, albo przegrani, co do tego nie ma zgodności, byli składani w ofierze [ wg innych źródeł tylko kapitan drużyny ]. 

Jednak to co najbardziej cenne w Copan pod względem artystycznym to stele z tufu wulkanicznego czyli skał o dużej porowatości, poświęcone poszczególnym władcom. To ponad 20 rzeźb i opowieści w jednym, a na niektórych zachowały się jeszcze ślady czerwonej farby, którą pierwotnie były pokryte. Najbardziej spektakularnym zabytkiem Copan są jednak schody hieroglifów, które prowadziły do nieistniejącego już królewskiego pałacu. To najdłuższy spisany w kamieniu tekst prekolumbijskiej Ameryki, który opowiada historię miasta do czasów panowania władcy zwanego Osiemnastym Królikiem. Nie odczytano jeszcze wszystkiego, bo pierwsi archeologowie rekonstruując schody pomieszali kamienie, nie mając pojęcia co oznaczają wyryte na nich znaki.

Nas dziwiły metalowe drzwi, ni z tego, ni z owego wmontowane w co najmniej tysiącletnie zabytki. Pewnie zamykają wejścia do korytarzy w piramidach, z których dwa, za dodatkowa opłatą można zwiedzać. Widać tam jak Majowie budowali świątynie i jak nowe powstały na gruzach innych, chociaż jest wyjątek. To świątynia Rosalia odkryta w jednej z piramid, dlaczego nie została zniszczona jak inne? Pytań bez odpowiedzi jest jeszcze w Copan sporo. Replikę Rosalii w skali 1:1 można podziwiać w miejscowym muzeum, ja ją widziałam tylko na zdjęciach i choć jest niesamowita wygląda jakby była zrobiona z kolorowej, głównie ciemnoczerwonej ...plasteliny. 

Warto też zwrócić uwagę na rosnące między kamiennymi zabytkami Copan potężne ceiby, święte drzewa Majów. Symbolizują centrum wszechświata bo łączą wszystkie trzy królestwa - niebieskie - tam sięgają gałęzie, ziemskie, którego symbolem jest pień i podziemne, do którego docierają korzenie. 

Niemal tyle samo uwagi co ruiny [ ale niemal robi tu różnicę ] przykuwają przy wejściu na teren wykopalisk wielkie, półmetrowe ary latające nad głowami turystów, są też pętające się pod nogami aguti i skaczące po drzewach szare wiewiórki. Papugi, zamykane na noc w wolierach są dokarmiane, dlatego można do nich podejść bardzo blisko, a do zdjęć pozują z wdziękiem i cierpliwością, bez fochów, choć z braku Majów niewątpliwie w Copan de Ruinas są gwiazdami.

 

  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan
  • Copan de Ruinas , potomek Majów ?
  • Copan de Ruinas
  • Copan de Ruinas
  • Copan de Ruinas, Schody hieroglifów
  • Copan de Ruinas
  • Copan de Ruinas
  • Copan de Ruinas
  • Copan de Ruinas
  • Copan de Ruinas
  • Copan de Ruinas, ara
  • Copan de Ruinas , ary
  • Copan de Ruinas , ary
  • Copan de Ruinas , coś wiewiórkowatego
  • Copan de Ruinas , aguti

Gdyby ktoś zapytał mnie gdzie w Ameryce Środkowej podobało mi się najbardziej, gdzie czułam się najlepiej, albo gdzie bym najchętniej wróciła, odpowiedziałabym po trzykroć – Gwatemala.

Gdybym jednak przed wyjazdem obejrzała dokument ''Ewolucja przemocy'', który zobaczyłam niemal rok później, do wyjazdu mogłoby nie dojść. Konkluzja tego filmu jest taka, że w Gwatemali 3 razy łatwiej o śmierć niż w Iraku. Ale na miejscu, nic takiego nie przyszło nam to do głowy, choć wiedzieliśmy o grasujących tam, podobno najokrutniejszych na świecie gangach [ maras ], o przynależności do których świadczą tatuaże [ masz tatuaż – nie masz pracy ]. Poza stolicą nawet przez moment nie poczuliśmy się zagrożeni.

W Gwatemala City właścicielka naszego hostelu z XI dzielnicy zabroniła nam brać do centrum czegokolwiek – większej gotówki, dokumentów, małego plecaka czy, broń Boże, aparatu. I głównie to, i wcześniej przeczytane opinie o przemocy w historycznej części miasta sprawiły, że nawet pościg policjanta za złodziejem nie zrobił na mnie większego wrażenia, no bo właśnie na to zostałam ''mentalnie '' przygotowana.

Gwatemala, w której się zakochałam była zupełnie inna. Przede wszystkim nieprawdopodobnie kolorowa. Wytyczyliśmy sobie dwie główne bazy – jedną w mieście Antiqua, drugą w okolicach jeziora Atitlan. Dawna stolica jest rzut kamieniem od tej obecnej, ale żeby tam dojechać najpierw musieliśmy przedrzeć się przez miasto miejskim autobusem, a to była cała wyprawa.

Z Hondurasu dotarliśmy na dworzec autobusowy w Gwatemala City – największy w Ameryce Środkowej, dojście do autobusu wyłożone było … czerwonym dywanem i obstawione złotymi pachołkami. Poczułam się w tym miejscu trochę nie na miejscu – zmięta po 9 godzinach jazdy i z wielkim zakurzonym plecakiem, ale zaraz pojawił się realny problem. Trzeba było do tego autobusu wsiąść przez zamontowane zaraz przy drzwiach barierki podobne do tych w naszym metrze, a to nie dość , że z bagażem wymaga niemalże cyrkowych umiejętności [ zwłaszcza dla osoby, mojego, niewielkiego wzrostu ], to jeszcze niezbędna jest do tego specjalna karta. Na dworcu można ją oczywiście kupić, ale nam była potrzebna tylko na ten jeden przejazd. Sprawę załatwił za nas elegancko ubrany ochroniarz kolejki, poprosił żeby ktoś kliknął za nas swoją kartą , a my oddaliśmy temu komuś pieniądze.

Gdy dotarliśmy do samego centrum, przesiedliśmy się do taksówki, a potem jeszcze do chicken busa, do którego jak tylko ruszyliśmy wbiegł uliczny sprzedawca i zaproponował … gorącą pizzę.

W chicken busie naprawdę można kupić wszystko nie ruszając się z miejsca, od szczoteczki do zębów, po zegarek, nie mówiąc o czymś tak podstawowym jak jedzenie. Wszystko zależy od tego na jakiego wędrownego sprzedawcę się trafi. Kto by to nie był, wsiada po drodze, wygłasza swoją przemowę, sprzedaje to co ma i nie zdarzyło się ani razu, żeby nie znalazł choćby jednego nabywcy dla swoich absurdalnych, wydawałoby się w takim miejscu towarów. Sami kupiliśmy książki dla dzieci żeby się uczyć hiszpańskich słówek. Co mają z tego kierowca i jego pomocnik ? Zwykle dostają to, co inni muszą kupić.

Zresztą pomocnik kierowcy to cała instytucja - oczywiście to mężczyzna, najczęściej młody. Jego zadaniem jest nie tylko naganianie klientów na dworcu, albo także wypatrywanie ich po drodze i pakowanie bagaży na dach. Najbardziej nieprawdopodobne jest to, jak taki pomocnik zbiera pieniądze od pasażerów. Bo nie ma żadnych kiosków z biletami, nie płaci się też przy wejściu , pomocnik zbiera pieniądze podczas jazdy, żeby nie tracić czasu. Jak on rozpoznaje tych co już zapłacili, od tych co niedawno wsiedli, to dla mnie wielka zagadka, poza tym potrafi przejść na koniec autobusu w największym ścisku w poszukiwaniu niezapłaconego pasażera. Chapeau bas !

ANTIGUA

Antiqua leży zaledwie kilkanaście kilometrów od stolicy, które pokonaliśmy w ok. 30 minut. Spodziewaliśmy się malutkiego kolonialnego miasteczka z brukowanymi ulicami, a przyjechaliśmy do całkiem sporego miasta z 35 tyś. mieszkańców. Na szczęście, poza tym, że w poszukiwaniu wybranego hostelu kilkukrotnie obeszliśmy jeden kwartał, wcale nie było to odczuwalne.

Antiguę założyli Hiszpanie w 1543 jako stolicę swoich kolonialnych posiadłości w Ameryce Środkowej. Nazywała się imponująco - La Muy Noble y Muy Leal Ciudad de Santiago de los Caballeros de Guatemala, czyli "Najbardziej Zaszczytne i Najwierniejsze Miasto Świętego Jakuba od Rycerzy Gwatemali". W XVIII wieku miasto zniszczyły dwa potężne trzęsienia ziemi, dlatego postanowiono zbudować stolicę w innym miejscu. Władze nakazały opuszczenie zrujnowanych domów, jednak część mieszkańców została i dzięki nim dziś Antiqua nie jest kupą kamieni, choć nigdy nie odzyskała dawnej świętości. Dla odróżnienia od nowej, starą stolicę nazwano Antigua Guatemala, czyli stara Gwatemala i taka jest jej oficjalna nazwa.

Mimo, że od ostatniego trzęsienia Ziemi minęło niemal 250 lat, z braku pieniędzy nie wszystko zostało odbudowane. Najbardziej zaskakująca pod tym względem jest katedra, która choć ma zadbaną fasadę, naprawdę interesująca jest na ''zapleczu''. Gdy weszliśmy do środka, od razu wyczuliśmy, że coś jest nie tak, bo nawa główna jest bardzo krótka, a boczna nieproporcjonalnie długa. Jakieś duchy tego miejsca zaprowadziły nas wprost do wyjścia na tyły i dopiero tam zobaczyliśmy ogrom tej budowli – kiedyś jednego z największych kościołów w Ameryce Środkowej. To było nasze najciekawsze odkrycie w tym mieście. Można też podziwiać inne zrujnowane wnętrza, pod warunkiem ,że się akurat trafi na stróża i będzie się miało przekonujący argument w postaci kilku quetzali.

Drugim wielkim zaskoczeniem w Antigule, chociaż z zupełnie innej bajki był dla nas miejscowy Mc Donald's, do którego weszliśmy nie wiedząc co to za miejsce. Takiego wnętrza [ a zewnętrzna w postaci patio zwłaszcza ] nie powstydziłaby się żadna renomowana kawiarnia czy restauracja. Sieciowy fast food musiał się dostosować do kolonialnego zabytku [także meblami i oświetleniem] i trzeba przyznać, że zrobił to z klasą. 

Najbardziej charakterystycznym dla miasta budynkiem jest jednak żółty Łuk św. Katarzyny, nie można też przeoczyć najstarszego w tej części świata Uniwersytetu św. Karola zamienionego w muzeum, siedziby dawnych kolonialnych władz -  również tylko częściowo odbudowanego Pałacu Kapitanów [ przy rynku ] i punktu widokowego na wzgórzu Cerro de la Cruz, z potężnym krzyżem widocznym z każdej ulicy. Najlepiej do Antiguy przyjechać w okresie wielkanocnym, miasto słynie z wielkotygodniowym procesji. My byliśmy tam w styczniu, więc podziwialiśmy tylko wielkie platformy ze stacjami drogi krzyżowej z naturalnej wielkości figurami, czekające na swój czas na dziedzińcu jednego ze zrujnowanych kościołów. Mimo, że ważą sporo, są noszone przez mieszkańców na ramionach i to wcale nie w ramach pokuty, wręcz przeciwnie – w nagrodę .

Miasto, wpisane w 1979 roku na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO słynie także ze szkół hiszpańskiego, do których przyjeżdżają głównie Amerykanie z Północy i Europejczycy. Kilku uczniów mieszkało w naszym hostelu. Wieczorami, siedząc na dachu z widokiem na wulkany próbowali się dogadać np. Niemiec, Francuzka i Amerykanin, mogli mówić po angielsku, ale ambitnie ćwiczyli hiszpański.

Z Antiguy warto wysłać pocztówki, bo w Ameryce Środkowej to dość deficytowy towar, a w tym mieście nie dość, że są, to jeszcze wyjątkowo ładne – najlepiej ich szukać w niewielkim sklepiku przy głównym rynku. Problem z wyborem możecie też mieć na miejscowym Mercado de artesanias, ja kupowałam obrożę dla psa jakieś 20 minut, ale warto się targować, bo cena spada nawet o połowę.

Ponieważ ani w Salwadorze, ani w Nikaragui nie zdobyliśmy żadnego wulkanu, postanowiliśmy to nadrobić w Gwatemali. Myśl ta przyszła nam do głowy w Antigule, bo to miasto otoczone trzema wulkanami, na południu wznosi się wulkan Wody [ kiedyś w jego kraterze było jezioro ], na zachodzie Acatenango [wygasły, ale najwyższy - prawie 4 tyś. m n.p.m. ] i ciągle aktywny Wulkan Ognia. My wybraliśmy ich ''mniejszego brata'' - Wulkan Pacaya (2552 m), 25 km od miasta [ wycieczkę można kupić w każdym hostelu, kosztuje ok. 60 zł ].

Wulkan Pacaya drzemie sobie smacznie, ale od czasu staje się bardzo niebezpieczny. W 2010 roku mocno poturbował miasteczko, które leży u jego podnóża i wciąż można trafić na atrakcje typu spływająca lawa. Nie wchodzi się na jego szczyt ze względu na trujące wyziewy, za to w planie wycieczki jest pieczenie pianek [ ulubionych słodkości małych Amerykanów Północnych ] w jamie z żarzącymi się kamieniami i wejście do naturalnej sauny czyli dziury w zboczu wulkanu. Zwieńczeniem dnia, jeśli wybierzecie się na popołudniową wspinaczkę będzie spektakularny zachód słońca z trzema kolejnymi wulkanami w tle i [ w innym miejscu ] widok na oświetloną stolicę. Absolutnie warto, tylko zanim się tam wybierzecie, zjedzcie porządny obiad, albo weście coś ze sobą bo wspinaczka, choć nie należy do trudnych mocno zaostrza apetyt. Gdyby kogoś rozbolały nogi, może pokonać część trasy konno [ grupa jeźdźców liczących na zarobek towarzyszy każdej wycieczce ]. 

Z Antiguy postanowiliśmy sobie zrobić jeszcze jeden wypad, ale zupełnie we własnym zakresie. Musieliśmy uciekać z Karaibów w Hondurasie, postanowiliśmy więc jeszcze raz spojrzeć na Pacyfik. Po 5-u godzinach jazdy 4 środkami lokomocji dojechaliśmy do ulubionego kurortu mieszkańców stolicy - Monterrico. O kąpieli nie było jednak mowy, huk oceanu zagłuszał myśli, a prądy, nawet w płytkiej wodzie były tak potężne, że nawet Łukasz nie zabawił tam długo. A i plażowanie na piekielnej patelni nie wyszło najlepiej, bardzo długa fala, która wspięła się na sporą górkę zalała nam dosłownie wszystko.

Ale mimo tego wszystkiego nie żałowaliśmy tej wyprawy. Na czas suszenia, wpadliśmy do plażowej, bardzo przyjemnej knajpki pod palmową strzechą, a potem na główną ulicę na obiad w towarzystwie kury i kaczki, nie licząc psa. Największą zaletą tego miejsca było to, że było po sezonie. Powrót wypadł dużo łatwiej niż dojazd, głównie dzięki temu, że nie daliśmy się nabrać, naganiaczom, którzy próbowali nam wmówić [ nie patrząc w oczy, co jest bardzo ważną wskazówką ], że nic już tego dnia bezpośrednio do Antiguy nie jedzie. W przewodniku LP jest napisane ,że jedzie i jechało .

  • Antigua
  • Antigua
  • Antigua
  • Antigua , Łuk św. Katrzyny
  • Antigua , katedra przed wiekami
  • Antigua, katedra częściowo wciąż nieodbudowana
  • Antigua, katedra wciąż częściowo nieodbudowana
  • Antigua, jeden z nieodbudowanych kościołow
  • Antigua, dawny uniwersytet, dziś muzeum
  • Antigua, dawny uniwersytet, dziś muzeum
  • Antigua, dawny uniwersytet, dziś muzeum
  • Antigua
  • Antigua
  • Antigua
  • Antigua
  • Antigua
  • Antigua
  • Antigua, Mercado de Artesanias
  • Antigua, Mc Donald's
  • Antigua, Mc Donald's
  • Antigua, chicken bus
  • W drodze na wulkan Pacaya
  • W drodze na wulkan Pacaya
  • Wulkan Pacaya
  • Widok z wulkanu Pacaya
  • Widok z wulkanu Pacaya
  • Widok z wulkanu Pacaya
  • W drodz do Moterrico
  • W drodz do Moterrico
  • Monterrico, plaża nad Pacyfikiem
  • ?

Jezioro Atitlan, po raz pierwszy zobaczyliśmy w Sololi, dokąd dotarliśmy z Atiguy i oczarowało nas od pierwszego wrażenia. Ktoś powiedział [ Aldous Huxley, autor m.in. „Nowego Wspaniałego Świata” ], że to najpiękniejsze jezioro na Ziemi i bardzo bym się zdziwiła gdyby się okazało, że nie.

W moim prywatnym rankingu najwspanialszych widoków, ten z Panajachel na Atitlan zajmuje niepodzielnie pierwsze miejsce [ na drugim jest Valle de Cocora w Kolumbii, a na trzecim wyspy San Blas u wybrzeży Panamy, ex aequo z Doliną Pięciu Stawów w Tatrach ]. 

Zdecydowaliśmy się na Panajachel, bo jest najlepiej skomunikowane z osadami nad jeziorem, no i stamtąd jest centralny widok na trzy wulkany za wodą i otaczające je wzgórza. Hostel wybraliśmy z przewodnika, ale przy przystanku chicken busów przyczepiło się do nas dwóch naganiaczy i już się nie odczepili. Poszli za nami, mimo co chwila powtarzanych, stanowczych gracias i zainkasowali kilka quetzali za przyprowadzenie klientów. Było po sezonie, więc Łukasz zdołał wynegocjować przystępną cenę za dwuosobowy pokój na piętrze i zamieszkaliśmy naprzeciwko domku, w którym dwie panie, bez względu na porę wyklepywały kukurydziane placki. Dziennie muszą ich produkować setki, a takich pań są pewnie w miasteczku dziesiątki i nic dziwnego, bo placki podawane do każdego posiłku. My jakoś za nimi nie przepadaliśmy.

W hostelu można było sobie zrobić śniadanie, więc Łukasz, który nie może spać i zrywa się bladym świtem by ''łapać'' ładne światło, wyprawił się też na zakupy. W pokoju obok mieszkało małżeństwo Niemców z dłuuugim stażem i On z niedowierzaniem, Ona z błyskiem zazdrości w oku patrzyli w kuchni jak facet smaży jajecznicę, podczas gdy kobieta sprawdza pocztę w komputerze. Łukasz postanowił doprowadzić rzecz do końca, więc po zrobieniu zakupów i przygotowaniu śniadania pozmywał, ale gdy zatkał się zlew wezwał mnie na pomoc. Niemiec z satysfakcją mrugnął do mnie i oświadczył, że bez kobiety ani rusz, choć w zasadzie tę satysfakcję powinna mieć jego żona. A może tak się po prostu usprawiedliwiał ? 

Na pewno samo miasto nie robi wielkiego wrażenia. Ci najbardziej kręcący nosami, twierdzą ,że jest tak skomercjalizowane, że bardziej nie można, ale my tego nie odczuliśmy. Główny deptak miasta rzeczywiście należy do turystów, w tamtejszych sklepach i knajpkach trudno szukać miejscowych. To prawda, że właścicielami niektórych tych przybytków są obcokrajowcy [ głównie Amerykanie, ale jest i Czech , który jak się okazało ma przyjaciela Polaka, wykładowcę Uniwersytetu Warszawskiego], tylko, że ci ludzie mieszkają tam, bo uznali, że to najlepsze dla nich miejsce na Ziemi, a nie miejsce do zrobienia życiowego interesu. Zabierają pracę miejscowym ? Na pewno nie tym co jej nie mają. Ci mieszkańcy których stać, otwierają sklepy obok, a ci których nie stać wysyłają żony ''na ulice'' żeby sprzedawały turystom co się da, choć myślę, że to raczej jest inicjatywa samych kobiet.

Jeden z wieczorów spędziliśmy w azjatyckiej knajpce, grając w salwadorskie karty i słuchając śpiewającego Amerykanina z Północy. Najciekawszy był tam jednak sposób podawania drinków. Zamówiliśmy tradycyjnie cuba libre. Pani kelnerka przede mną postawiła szklankę dwa razy większą niż przed Łukaszem [może mieli braki w zastawie, a może to jakaś feministyczna manifestacja była?], a gdy zamówiliśmy następne drinki, zrobiła nam je w tych samych szklankach z tym samym nierozpuszczonym jeszcze lodem i z tą samą cytryną.

 

  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan w drodze z Sololi do Panajachel
  • Atitlan  w drodze z Sololi do Panajachel
  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan w Panajachel
  • Atitlan  w Panajachel
  • Panajachel
  • Panajachel
  • Panajachel
  • Panajachel

Następny dzień zaczęliśmy od wycieczki do Sololi drogą ze wspaniałymi widokami na Atitlan [ 10 minut pod górę chicken busem, pod warunkiem, że akurat nie naprawiają nawierzchni, bo w takim przypadku pół godziny].

Był piątek, więc wybraliśmy się na targ i nasze oczy radowały pięknie ubrane w regionalne stroje okoliczne mieszkanki w ''ilości hurtowej'' – podobno po wzorze spódnicy i bluzki można nie tylko poznać z jakiego są miasteczka, ale i to, czy są pannami czy mężatkami. Oko przykuwają też … starsi panowie w nieprawdopodobnie wzorzystych, kolorowych spodniach, młodzi najczęściej noszą jeansy i koszulki piłkarskie. Targ spełnił nasze oczekiwania, podobnie jak miejscowy cmentarz z kapitalnym widokiem na Atitlan, punkt widokowy w restauracji z panoramicznymi szybami i… złomowisko, gdzie Łukasz wyszperał wymarzoną gwatemalską rejestrację. Wracaliśmy ''stojącą'' taksówką czyli na pace pick-upa, bo chicken bus, po raz pierwszy nie zatrzymał się na machnięcie. Ciąg dalszy tego dnia był równie udany.

 

  • Solola
  • Solola
  • Solola, cmentarz
  • Solola,cmentarz
  • Solola, centrum
  • Solola, centrum
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • Solola
  • okolice Sololi
  • Solola
  • Solola

Z wiosek na przeciwko Panajachel wybraliśmy na początek San Pedro La Laguna, o którym słyszeliśmy, że to mekka hipisów i generalnie obcokrajowców.

Rzeczywiście kilku ich widzieliśmy, do tego tabliczki z napisami, że narkotyki są zabronione i że ''Bóg Cię kocha''. Popłynęliśmy transportem miejskim, który choć teoretycznie ma rozkład, to jest on dość swobodnie traktowany, bo łódka ma zabrać jak najwięcej chętnych. Jest też oczywiście prywatna inicjatywa, ale chyba nie warto przepłacać.

Widoki na jezioro z San Pedro też zachwycają, ale warto się poszwendać po obrzeżach osady, bo można trafić na wielkie pole suszącej się kawy, niewielką plantację bananów, albo piorące i zmywające w jeziorze sanpedranki. Nasz wzrok i uszy przykuła jednak fiesta w sąsiedniej wiosce. Widzieliśmy dym unoszący się nad nią i słyszeliśmy wystrzały. Zapytani o to mieszkańcy San Pedro tłumaczyli, że ich sąsiedzi z San Pablo La Laguna świętują imieniny swojego patrona. Wynegocjowaliśmy rozsądną cenę z motorikszarzem żeby nas tam zawiózł i popędziliśmy krętymi ścieżkami. Jazda długo nie trwało, bo się okazało, że tam też naprawiają drogę i trzeba się kawałek przejść. Trochę mnie zmroził widok dwóch mężczyzn na motocyklu z długą strzelbą, ale wyglądali na takich co chcą chronić siebie, a nie napadać na innych [ Łukasz nawet ich nie zauważył ]. Przeszliśmy jakieś 200 metrów razem ze spieszącymi na uroczystość spóźnionymi Gwatemalczykami, a dalej czekały na nas kolejne motoriksze.

 

  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San Pedro La Laguna
  • San  Pedro La Laguna
  • San  Pedro La Laguna

Nawet jeśli w San Pablo była tego dnia uroczysta procesja, to niestety jej nie wiedzieliśmy, ale na brak atrakcji nie mogliśmy narzekać [nie wyłączając wielkiej ulewy]. A to zespół muzyczny składający się z panów w różowych garniturach śpiewał ze sceny miejscowe przeboje, a to miejscowi z maskami mającymi symbolizować Hiszpanów tańczyli lokalne tańce, a to inne grupy ''rekonstrukcyjne'' organizowały krótkie scenki, których bohaterami byli dawni kolonizatorzy. Była też karuzela i mnóstwo przysmaków, jak to na odpuście.

Niestety 2 godziny musiały nam wystarczyć, bo trzeba było złapać ostatnią tego dnia łódkę do Panajachel, w dodatku odpływającą z sąsiedniej wioski San Marcos La Laguna gdzie dotarliśmy kolejną motorikszą. Dzień był najintensywniejszy z dotychczasowych i aż żal było wracać, ale łódka płynęła przez Atitlan blisko wzgórz i mogliśmy podziwiać domy i domki, które stawiają tam ludzie z całego świata. Są i szałasy, i luksusowe rezydencje, nie mówiąc o… okropnym wieżowcu – hotelu, który jednak jakimś cudem wtapia się w tło, może dlatego, że postawiono go przy samej wodzie, a nie na wzgórzu. 

 

 

 

  • San Pablo La Laguna
  • San Pablo La Laguna
  • San Pablo La Laguna
  • San Pablo La Laguna
  • San Pablo La Laguna
  • San Pablo La Laguna
  • San Pablo La Laguna
  • San Pablo La Laguna
  • San Pablo La Laguna
  • San Pablo La laguna
  • San Pablo La laguna
  • San Pablo La laguna
  • San Pablo La laguna
  • San Pablo La laguna
  • San Pablo La laguna
  • San Pablo La laguna
  • San Marcos La laguna
  • San Marcos La Laguna
  • U brzegów Jeziora Atitlan
  • U brzegów Jeziora Atitlan
  • U brzegów Jeziora Atitlan
  • U brzegów Jeziora Atitlan
  • San Pablo La Laguna

Mam wrażenie, że samo miasteczko, choć liczy sobie 72 tysiące mieszkańców jest mniejsze od swojej własnej nazwy, która w języku nahuatl oznacza "miejsce otoczone pokrzywami”. Ale Gwatemalczycy nie zawracają sobie głowy długimi nazwami, mówią, że jadą do Chichi, do Pana czy Guate.

My do Chchi pojechaliśmy z dwóch powodów – niedzielnego targu i cmentarza, a pojechaliśmy z Panajachel przez Sololę i Los Encuentros, i w każdym z tych miejsc na autobus czekaliśmy najwyżej 5 minut. Wybraliśmy hostel Posada de Telefono z widokiem na cmentarz, który zwłaszcza o poranku robi niesamowite wrażenie, bo budynek stoi na sporym wzgórzu i z najwyższego piętra jest co podziwiać.

Cmentarz, jak to w tej części świata bywa jest oczywiście bajecznie kolorowy, do tego stoi na skarpie, pod którą z kolei jest niewielki targ bydła. Takiej mnogości form pomników można szukać ze świecą – najprostsze groby są usypane z ziemi i zabetonowane, ale zdarzają się grobowce z muralami, a nawet majańskie piramidy. Gwatemalczycy, nawet jeśli w doczesnym życiu mają domy nie pierwszej jakości, to po śmierci chcą mieć siedziby luksusowe. I może stąd ten nieprawdopodobny kontrast między tęczowym cmentarzem, a szarym miasteczkiem z domami, z których wystają metalowe pręty, jakby właściciele mieli zamiar budować kolejne piętra [ podobno za dom w budowie nie płaci się podatków ].

Na cmentarzu wyznaczono specjalne miejsca, w których Majowie odprawiają swoje obrzędy, do czego niezbędne są : ogień, ewentualnie płonące świece, płatki róż, odrobina alkoholu i peyotl – substancja odurzająca, służąca jako kadzidło. Gdy pytaliśmy co robią i dlaczego właśnie tam, tłumaczyli ,że proszą przodków o zdrowie dla chorej córki, a robią to na cmentarzu, bo na ich świętym wzgórzu mogliby zostać napadnięci.

Majowie modlą się także przed kościołami, a nawet w kościołach i to podczas mszy. Jak to możliwe ? Zastosowali religiny synkretyzm, czyli włączyli do swoich wierzeń katolickiego Boga i świętych, a księżą tolerują taką sytuację, tylko nie wiem czy z wielkiej mądrości, czy z koniunkturalizmu, bo wiedzą, że jeśli tego nie zaakceptują masowo stracą wiernych .

W Chichicastenago najciekawszy jest niedzielny poranek. Ci, którzy przyjechali coś sprzedać na targu, od rana krzątają się przy swoich stoiskach, lub po prostu rozkładają towar gdzie się da. Asortyment jest ogromy – można kupić kota, indyka, wełnę czy … kawałek skóry jaguara, ale przede wszystkim nieprawdopodobnie kolorowe wyroby z ręcznie tkanych materiałów – od hamaków, przez obrusy, po fantastyczne torby podróżne. Początkowo sprzedawcy żądają za nie bajońskich sum, ale trzeba się mocno targować, bo cenę można zbić co najmniej o połowę [nam udało się kupić torbę za 50 zł, choć początkowo kosztowała 200]. Oczywiście najłatwiej targować się wtedy, kiedy wystawcy zaczynają już składać swoje stoiska.

Centrum tego kramarskiego świata to ...kościelne schody, które zajmują niemal wyłącznie kwiaciarki mające w ofercie głównie dobrze u nas znane mieczyki, zwane też gladiolami i niegdyś popularną gipsówkę. Widok na te białe schody, na których siedzą ubrane w swoje tradycyjne stroje kobiety z naręczami kwiatów zachwyca zwłaszcza o świcie, kiedy lekka mgła sprawia, że widok staje się niemal nierealny.

W Chichicastenango można też kupić kolorowe maski i to wcale nie takie, które są wytwarzane fabrycznie. W mieście jest wiele warsztatów, których pracownicy, ręcznie, choć wg ściśle określonego wzoru, najpierw takie maski rzeźbią, a potem malują. Masowo wytwarzają też ….żyrafy w kolorach, które nie mają nic współnego z rzeczywistością , a w dodatku czasem niemal naturalnej wysokości.

Nie dawało nam to spokoju, no bo przecież nawet najstarsi Majowie nie widzieli na oczy żyrafy. A ponieważ w Ameryce Środkowej niemal w każdym sklepie można jakąś  kupić [ wiemy, bo ze względu na przezwisko Łukasza przywieźliśmy ich całą kolekcję], zapytaliśmy majańskiego twórcę ludowego dlaczego rzeźbi akurat żyrafy i usłyszeliśmy odpowiedź , która swoją lakonicznością najpierw wprawiła nas w lekką konsternację, a potem poraziła swoją oczywistością – BO SIĘ SPRZEDAJĄ. 

  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango
  • Chichicastenango

Ostatni punkt podróży po Gwatemali wypadł nam w Saniago Atitlan, nad naszym ulubionym jeziorem. Przede wszystkim dlatego, że stamtąd są bezpośrednie połączenia autobusowe ze stolicą i to kilka razy dziennie. Mimo sławy jaką to miejsce się cieszy, na nas nie zrobiło wielkiego wrażenia, pewnie dlatego, że nie poznaliśmy najważniejszego mieszkańca, czyli Maximona. I najdziwniejsze jest to, że nawet nie pamiętam dlaczego. Może zniechęcili nas natarczywi naganiacze ?

A Maximon to majański święty – bardzo oryginalny zresztą. Uosabia go drewniana figurka mężczyzny, ubrana w kolorowy, ludowy strój i kapelusz, z nieodłącznym cygarem w ustach. Co roku, w okresie Wielkiego Tygodnia Maximon, w odświętnej procesji przenoszony jest do innego domu, który na 12-e kolejnych miesięcy staje się jego siedzibą. Mieszkańcy Santiago Atitlan i przyjezdni przynoszą mu rum, tytoń, jedzenie, albo pieniądze, a w zamian proszą o spełnienie swoich modlitw.

Ale nie poznaliśmy Maximona osobiście, za to mieliśmy pokój w hostelu z centralnym widokiem na wielki wulkan. Łóżka są tam ustawione naprzeciwko panoramicznych okien, by turysta budził się i zasypiał z takim niezapomnianym obrazem przed oczami. Warunek jest jeden, trzeba poprosić o pokój na ostatnim piętrze.

W Santiago Atitlan mieliśmy też ostatnią okazję by trafić w jakieś miejsce z fantastyczną muzyką do tańca. Usłyszeliśmy taką obok naszego hostelu, ale jak zwykle okazało się, że dobiega z… kościoła. Oczywiście niekatolickiego.

Z Gwatemali wracaliśmy do Europy przez Panama City. Z okiem samolotu miasto wygląda jak nowojorski Manhatan. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że dokładnie rok później będę oglądać te wieżowce z zupełnie innej perspektywy.

 

  • Santiago Atitlan
  • Santiago Atitlan

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. 3ale3
    3ale3 (14.09.2014 10:45)
    amused.to.death : dziękuję :) A jeśli chodzi o chłopaka z San Pedro Sula, odnieśliśmy wrażenie, że bał się strasznie, a potem ... napisał bardzo ciekawy reportaż o dzieciach ulicy. Wygląda na to ,że się jednak przełamał.
  2. amused.to.death
    amused.to.death (02.09.2014 9:53) +1
    Ciekawie opisana podróż, podobają mi się też te wyliczenia na początku.
    A co nie tak było z chłopakiem w San Pedro Sula? Po roku nadal się bał?
  3. 3ale3
    3ale3 (13.08.2014 20:38) +1
    archer46: obejrzałam zdjęcia, rzeczywiście świetne, zwłaszcza zwierząt z Kostaryki i nikaraguańskich wulkanów. Tylko jedno małe ale, nasze podróże pokrywają się w jednym punkcie - oboje byliśmy w Nikaragui :) dziękuję i pozdrawiam.
  4. 3ale3
    3ale3 (13.08.2014 20:19) +1
    archer46, dzięki :)
  5. archer46
    archer46 (13.08.2014 18:50)
    ..pytasz o zdjęcia z AŚ-zobacz np zdjęcia Mapew'a z Kostaryki,Nikaragui,Panamy;pzd
  6. 3ale3
    3ale3 (13.08.2014 15:34) +1
    s.wawelski : tylko uprzedzam, że tym razem spoooro napisałam, mam nadzieję, że się nie zniechęcisz :) pozdrawiam
  7. s.wawelski
    s.wawelski (13.08.2014 13:54)
    Te podroz chyba wstawilas bardzo niedawno... Musze sie z nia zapoznac bardziej gruntownie, bo na pierwszy rzut oka prezentuje sie ciekawie. Tak sie sklada, ze pomiedzy Meksykiem a Kolumbia nie bylem tylko w Nikaragui, wiec tym bardziej zobacze Twoimi oczami ten kawalek swiata :-)
  8. 3ale3
    3ale3 (13.08.2014 10:41) +1
    hooltajka - dziękuję, pozdriawiam :), archer46 - podpowiedz gdzie szukać tych ciekawych zdjęć z AŚ, bardzo chętnie zobaczę, pozdrawiam :)
  9. hooltayka
    hooltayka (13.08.2014 6:23) +1
    Ciekawie opisana podróż.
    Dosyć długo zajęło mi przeczytanie tekstu,ale warto było.
    Pozdrawiam-)
  10. archer46
    archer46 (12.08.2014 20:45) +1
    zdjęcia obejrzałem-rozczarowanie-widziałem te cześć świata ciekawiej przedstawioną;pzd
  11. archer46
    archer46 (12.08.2014 19:36)
    ..chyba tam i z powrotem...
  12. 3ale3
    3ale3 (12.08.2014 11:01) +1
    Zwłaszcza daleka, naprawdę nie wiem jakim cudem Kolumber policzył te 22 tyś km :)
  13. archer46
    archer46 (12.08.2014 7:45) +1
    Fiu,fiu!Daleka i ciekawa podróż i fajnie opisana;pozdrowienia.Muszę lecieć;zdjęcia obejrzę wieczorem.